FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 ROZDZIAŁ PIERWSZY - TAJEMNICZE SPOTKANIE Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Orgrim
Mędrzec Imperium



Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 623
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: z Azaram

PostWysłany: Pon 16:17, 30 Paź 2006 Powrót do góry

ROZDZIAŁ 1

TAJEMNICZE SPOTKANIE

***

Błękitny mrok pogodnej jesiennej nocy ustępował powoli ciepłemu światłu pochodni, ukazując skrywaną dotychczas leśną dróżkę. Łagodny szum czerwono-złotych liści pod kopytami muła zagłuszał głosy nocnych ptaków i nie pozwalał zasnąć zmęczonemu podróżnikowi. Siwy starzec pogrążony w rozmyślaniach siedział na niewielkim drewnianym wozie i wpatrywał się w z wolna przygasający płomień pochodni, który zdawał się być równie zmęczony i senny, jak on sam. Nie chciał zasnąć, bowiem od dawna przez jego sny przewijały się wciąż te same, niepokojąco tajemnicze obrazy. Zawsze to samo – płomienie, bitwa, rycerz w czarnej zbroi... groza, strach... Strach niepozwalający dalej spać, brutalnie wydzierający z objęć upragnionego odpoczynku.
Wyrwany z zadumy przez suchy liść dębu, który sfrunął prosto na jego białą głowę, starzec westchnął głęboko i skierował wzrok w stronę chylącego się ku zachodowi księżyca.
„Wkrótce zacznie świtać” – pomyślał. „Dobrze, już prawie jesteśmy na miejscu...” – na jego sędziwej, wysuszonej przez czas twarzy pojawił się delikatny uśmiech zadowolenia.
Nagle pociemniało, gdy niewielki ognik na końcu pochodni zamrugał próbując przezwyciężyć chwilę słabości, po czym zgasł pozostawiając po sobie tylko kilka rozżarzonych iskierek na zwęglonym kołku. Podróżnik ściągnął lejce, by zatrzymać zwierzę.
- Stój przyjacielu! – rzekł – Nie będziemy błądzić po omacku, póki mamy czym mrok odpędzić.
Odwrócił się i zaczął wodzić dłonią po przedmiotach i tobołkach rozrzuconych na wozie, najwyraźniej czegoś szukając.
- Ach, tutaj jest! – uniósł w górę smukły, sękaty kij, długi na około pięć stóp. Pod wpływem dotyku niewielkie zgrubienie u jego szczytu rozbłysło bladym, błękitnawym światłem, wpierw słabym, lecz stopniowo nabierającym sił.
Po chwili można już było dostrzec wąską leśną dróżkę, która w tym zimnym blasku wydała się jeszcze bardziej obca i tajemnicza. Trzymając w lewej ręce kostur starzec ułożył się z powrotem na wozie i chwycił lejce, jednakże coś przykuło jego uwagę nie pozwalając ruszyć z miejsca. Wydało mu się, że słyszy tętent kopyt galopującego wierzchowca. Zdziwił się nieco i zaniepokoił, gdyż tak późna godzina nocna raczej nie sprzyjała przejażdżkom po lesie.
Odgłos kopyt szybko zbliżał się w jego stronę. Starzec zeskoczył z wozu i położył dłoń na rękojeści starego, wysłużonego miecza zwisającego u jego boku. Blask bijący od kostura zaczął słabnąć, aż ograniczył się do łagodnej poświaty, ledwie opromieniającej bystre oczy i siwą brodę starca. Czekał wpatrzony w mrok, który podczas drogi pozostawił za sobą.
Wtem w ciemnościach dostrzegł czarną sylwetkę jeźdźca na koniu pędzącego wprost na niego. Barczysta, zakapturzona postać pewnie trzymała się w siodle, jednak – co dziwne – zdawała się nie stanowić żadnego obciążenia dla galopującego zwierzęcia.
Kiedy dzieląca ich odległość zmniejszyła się do kilkunastu kroków, tajemniczy podróżnik znacząco zwolnił, lecz się nie zatrzymał. Starzec całkowicie zagasił światełko na szczycie drewnianej laski, bowiem jego przywykłe już do mroku oczy wyraźnie widziały każdy ruch jeźdźca. Ten, dając odrobinę wytchnienia ciężko dyszącemu rumakowi, powoli zbliżył się do wozu. W końcu zatrzymał konia i rzucił badawcze spojrzenie na kryjącego się w ciemnościach starca, który w odpowiedzi wyprostował się i uczynił kilka ostrożnych kroków w jego stronę.
W zakapturzonym przybyszu było coś niezwykłego, lecz z początku nie potrafił określić co. Czarny, głęboki kaptur dokładnie skrywał jego twarz, a cała postać zdawała się promieniować jakimś wewnętrznym, błękitnawym blaskiem. Na czarnej szacie okrywającej pierś widniał niewielki srebrny emblemat, którego jednak nie sposób było w ciemnościach rozpoznać.
Nagle cisza została przerwana przez głęboki i dźwięczny głos jeźdźca.
- Witaj dostojny Dianfarocie! Z wczorajszym księżycem upłynął drugi athin od początku moich poszukiwań...
Starzec wielce się zdumiał słysząc tak przyjazny, choć, wydawałoby się, bardzo odległy ton głosu. Jeszcze raz zmierzył go wzrokiem, poczym odrzekł.
- Czegóż zatem szukasz, nieznajomy? Zdradź mi swoje imię, bowiem moje już znasz... Może zdołam ci jakoś pomóc.
- Moje imię nie jest ci narazie potrzebne, ale pomóc istotnie zdołasz, gdyż właśnie ciebie szukałem... - zsunął kaptur z głowy odsłaniając twarz. Niewątpliwie była to twarz człowieka, jednakże w jakiś sposób zawieszonego na pograniczu śmiertelności i nieśmiertelności. Białe księżycowe światło przenikało przez jego szare oblicze, delikatnie uwydatniając łagodne rysy. Ciemne, głęboko osadzone oczy płonęły niezwykłym młodzieńczym blaskiem, pomimo iż dało się w nich dostrzec całe wieki doświadczeń. Starcowi to spojrzenie wydało się znajomym, choć innym niż przed laty. Odmienionym.
Piękny kary wierzchowiec wciąż energicznie chwytało powietrze korzystając z pierwszego odpoczynku po długiej i wyczerpującej podróży.
- Przebyłem długą drogę, odkąd opuściłem perłowe szlaki Nieśmiertelnej Ziemi. – kontynuował po chwili. - Zostałem wysłany, by cię odszukać i przekazać wieści, które przynoszę od samych Władców Sormithiaru. Niestety nie przypuszczaliśmy, że odnalezienie ciebie pochłonie tak wiele czasu... Czasu, którego mamy coraz mniej... - twarz niezwykłego jeźdźca nieco pociemniała, stając się jeszcze bardziej posępną i obcą. Dianfaroth odsunął dłoń od rękojeści miecza i po chwili namysłu odpowiedział, wciąż uważnie obserwując nieznajomego.
-Czas upływa szybko, czy tego chcemy, czy nie. Jakże mam wierzyć w twoje intencje i słowa zacny podróżniku, nie mając żadnego dowodu ich prawdziwości?... Nastały burzliwe czasy. Dziś ufanie każdemu napotkanemu uchodzi za głupotę...
W odpowiedzi tajemniczy przybysz zdjął jedną rękawicę i ułożył otwartą dłoń na piersi, w miejscu, gdzie znajdował się srebrny emblemat, uprzednio nie rozpoznany przez starca. Ten pod wpływem dotyku rozbłysł nagle jasnym światłem i przeniknąwszy przez ciało ukazał się oczom Dianfarotha w całej okazałości i blasku. Przedstawiał koronę o siedmiu szczytach w kręgu gwiazd. Stary człowiek szybko odnalazł w pamięci owy symbol – symbol Korony Świata, Sormithiaru.
-Mam nadzieję, że to wystarczy... – rzekł jeździec ponownie zakładając rękawicę. – Jak sam powiedziałeś, czasy są burzliwe, ale sama burza dopiero ma nadejść. I nadejdzie... A wszystkie poprzednie zbledną wobec jej potęgi... Zostałem tu przysłany, aby odszukać tego, który miałby dość siły, by ją powstrzymać. – rzucił niepewne spojrzenie na stojącego obok wozu starca, który wydał mu się teraz słaby i niezdolny do większego wysiłku.
Zapadła chwila ciszy, która zdawała się ciągnąć bez końca. Wreszcie Dianfaroth po dłuższym namyśle rzekł.
-Serce mi mówi, że prawdziwe są twoje słowa, lecz jeśli tak jest w istocie, wieści, które niesiesz, zapewne dobrymi nie są... – starzec spochmurniał i westchnął próbując zebrać myśli. – Ale to nie czas i miejsce. W tym lesie jest zbyt wiele uszu, chętnych do słuchania opowieści nie dla nich przeznaczonych. – światełko u szczytu kostura ponownie rozbłysło rozrzucając wkoło wyraźne cienie. Dianfaroth ukradkiem rozejrzał się po okolicy. – Chodźmy zatem. Potowarzyszysz mi w drodze do Galedoru. Tam będziemy mięli dość czasu na rozmowy.
Jeździec aprobująco skinął głową i zarzucił spowrotem czarny kaptur. Stary wóz skrzypnął cicho pod ciężarem starca, który ponownie zajął miejsce woźnicy i chwycił lejce. Muł niechętnie ruszył z miejsca i, choć w tej części lasu dróżka nieco opadała, nie miał zamiaru iść szybciej, niż sam uważał to za stosowne o tak późnej porze.
Powoli i w milczeniu mijali kolejne rzędy drzew i zarośli. Dianfaroth pogrążył się w rozmyślaniach, od czasu do czasu tylko zerkając na swego towarzysza, który wpatrzony w ciemność z wolna ustępującej nocy, zdawał się nieść na swych barkach wszystkie zmartwienia świata.
Mag myślał o dziwnych, niepokojących obrazach, które ostatnimi czasy coraz częściej mąciły jego sny. W jakiś sposób przeczuwał nadciągającą burzę, o której mówił wysłannik Sormithiaru, jednakże nie mógł na razie odgadnąć żadnych ściślejszych informacji. Domyślał się, że owe mary musiały mieć związek z dzisiejszym spotkaniem. Bywało już, że Vonodor zsyłał na śmiertelnych niezwykłe sny – wizje, ostrzeżenia, czasem nawet obrazy czasów przeszłych, bądź przyszłych. Czuł, że nie wróży to nic dobrego...
Nim poranne słońce leniwie wyjrzało zza horyzontu, dwaj podróżnicy opuścili las i znaleźli się na wąskim trakcie biegnącym między czekającymi sianokosów łanami zbóż. Stąd można już było dostrzec kryształowe wieże Galedoru – siedziby króla Alavira, pana czarodziejskiego ludu Solwirów, kraju mędrców i zaklinaczy. Lśniły dumnie w blasku wschodzącego słońca na tle zaśnieżonych szczytów Gór Rogatych, majaczących daleko na północy. Na wschód od miasta rozciągała się perlista tafla jeziora Boharoth, już od świtu upstrzona łodziami rybaków.
Kamienista dróżka radośnie wiła się pomiędzy kolejnymi wzniesieniami, pokrytymi falującym morzem pszenicy. Dianfaroth wychylił kilka łyków wody ze skórzanego bukłaka znalezionego na wozie pomiędzy rozmaitymi księgami, pergaminami i pękatymi jukami, po czym westchnął.
- Wiele już lat upłynęło, odkąd przybyłem do Galedoru. To niezwykłe miasto. Zawsze lubiłem tu wracać...
-Wiem o tym. Trzykroć witałem tutaj przez ostatnie tygodnie, niczym głupiec błądząc po Rozległych Krainach – odrzekł chłodno zakapturzony towarzysz. – Chciałbym zatem móc wierzyć, że teraz, gdy cię odnalazłem, będziesz wiedział, co począć. Sytuacja w Sormithiarze jest bardzo poważna, a ja straciłem na to zbyt wiele czasu.
- Tak... Dwa athiny to wiele czasu... – rzucił Dianfaroth wpatrzony w horyzont - Bardzo wiele. Miejmy jednak nadzieję, że nie straciłeś go na próżno. - westchnął z przejęciem wyciągając długą drewnianą fajkę z jednego z tobołków - Zatrzymamy się u mnie. Mam niewielki dom we wschodniej części miasta...
-Dom? – zdziwił się towarzysz. – Nie przypuszczałem, że potężny Dianfaroth tak zbliży się do śmiertelnych mieszkańców Eltaru...
-A ja, że jeden z nich tak się od nich oddali! – odparł z przekorą starzec. – Czy tego chcesz, czy nie, obaj jednako należymy do tego świata, chociaż jesteśmy zawieszeni w połowie drogi między śmiertelnością i wiecznością – wbił wzrok w blade oczy rozmówcy skryte w cieniu kaptura. – Niesłychane! Czyżbyś już zdołał zapomnieć o własnej śmiertelności? – mruknął, nie oczekując odpowiedzi, po czym zajął się czyszczeniem fajki.
-Widzę, że już odgadłeś, kim jestem. – zainteresował się jeździec.
-W rzeczy samej – odparł nadąsany Dianfaroth wytrzepując resztki popiołu. – Wciąż jednak nie znam twojego imienia. Czy może strażnicy Bramy już ich nie używają?
-Sądziłem, iż i to sobie przypomnisz – niewyraźny uśmiech pojawił się na zacienionej twarzy. – Jestem Olven, syn Unhira. Choć może lepiej byłoby rzec „byłem”, gdyż od niemal dziewięciu stuleci strzegę Wrót Eltavionu i imię to nie jest mi potrzebne...
-Istotnie! – zdumiał się starzec łącząc usłyszane imię z wydobytymi z zakamarków pamięci wspomnieniami. – Olven... Pamiętam! Pamiętam twego ojca z czasów wielkich wojen. Był niezwykłym człowiekiem... – wzrok Dianfarotha powędrował ku zamglonym szczytom na północy. Powrót myślami w przeszłość sprawił, że na jego twarzy zagościł ponury grymas i nie opuścił jej przez resztę drogi do miasta.

* * *

Słońce powoli wznosiło się na horyzoncie. Podróżnicy zbliżali się do kamiennej bramy strzeżonej przez niewielką basztę wyrastającą wprost z muru okalającego całe miasto. Po krenelażu ospale maszerowało kilku strażników. Inni dwaj siedzieli przy wrotach na drewnianych ławach. Na widok przybyszów poderwali się z siedzisk i wznieśli w górę halabardy.
-Witaj czcigodny Daemarze! – rozległ się po chwili młody głos jednego z nich. – Skąd tym razem powracasz i jakie ciekawe wieści przynosisz?
Starzec, który pod tym imieniem znany był wśród mieszkańców, spojrzał wymownie na odzianego w nieco sfatygowaną kolczugę młodzieńca i wypuścił z ust chmurę błękitnego dymu.
-Skąd u ciebie taka ciekawość, Termirze? – odparł pytaniem na pytanie, którego najwyraźniej się nie spodziewał. - Niestety tam, skąd wracam, nie można zasłyszeć zbyt wielu wiadomości, które mogłyby cię zainteresować... Czyż jednak nie wyjawiłem ci celu mej podróży, nim wyjechałem? – jego wargi wykrzywił nieco ironiczny uśmieszek, a cała twarz nieco się rozpogodziła, podczas, gdy młody halabardnik wyraźnie się zmieszał.
-Tak... Rzeczywiście. – wymamrotał bezskutecznie próbując przywołać w pamięci tamtą rozmowę. – A kimże jest twój towarzysz?
Obydwaj skierowali wzrok na zakapturzonego jeźdźca, po czym starzec spokojnie wypuścił kolejną błękitną chmurkę.
-To mój dawny przyjaciel. Nie widzieliśmy się całe wieki... Nie zabawi w mieście zbyt długo.
Strażnik badawczo zajrzał pod kaptur próbując dostrzec twarz przybysza.
-W porządku, możecie wjechać. – rzucił niepewnie Termir po chwili namysłu.
Podróżnicy niespiesznie przekroczyli bramę stolicy Soriadenu. Odgłos drewnianych kół toczących się po wybrukowanej ulicy rozszedł się gromkim echem pomiędzy ścianami drewnianych domów po obu jej stronach. Olven z zaciekawieniem spoglądał na coraz liczniej pojawiających się mieszkańców, którzy pochłonięci swymi codziennymi zajęciami nie zwracali na przybyszów uwagi.
Miasto tętniło życiem. W miarę, jak oddalali się od bramy i zagłębiali w sieć ulic i uliczek, podnosił się coraz większy gwar, a dziesiątki głosów i krzyków zaczęły zlewać się w jednolity, nieustający szum. Po kilku minutach skręcili w znacznie węższą i cichszą uliczkę biegnącą na wschód, omijając w ten sposób zatłoczoną aleję prowadzącą na wielki plac targowy po środku miasta, gdzie kupcy i handlarze z całego kraju wystawiali swoje towary.
Daemar w milczeniu wypuszczał kolejne obłoczki dymu tytoniowego wsłuchany w rytmiczne uderzenia kopyt o bruk, podczas gdy uwagę jego towarzysza przykuł szyld w kształcie przekrojonej beczki, leniwie kołyszący się od podmuchów wiatru. Pod nim znajdowały się uchylone drewniane drzwi z solidnymi, żeliwnymi okuciami, w których stał barczysty, przygarbiony mężczyzna w zabrudzonym fartuchu.
-„Gospoda pod Wielką Beczką” – Olven przeczytał napis na szyldzie z nieskrywaną pogardą w głosie. – Śmiertelni uwielbiają otępiać swoje umysły...
-Jeśli mnie pamięć nie myli, jako młodzik także nie stroniłeś od wina... – odparł z przekąsem starzec. - Dlaczego więc sądzisz, że masz prawo ich krytykować? Czyżby zazdrość przez ciebie przemawiała? – twarz maga zabarwił delikatnie cyniczny uśmiech. – Sam okupiłeś nieśmiertelność swoim człowieczeństwem, a wraz z nim, także uciechami życia. Krystaliczna bystrość twojej myśli jest darem w zamian za wieczne przykucie do Bram Eltavionu. Śmiertelni takich darów nie posiadają, toteż robią co mogą, by uprzyjemnić sobie swoje krótkie żywoty... – kontynuował z nieskrywaną ironią w głosie. - To jest Kelwiran, właściciel „Wielkiej Beczki” –skinął głową w powitalnym geście do mężczyzny stojącego w drzwiach. Ten odpowiedział niewielkim pokłonem. Najwyraźniej mag nie był mu obcy, a niewykluczone nawet, że często gościł w gospodzie, toteż Olven zdecydowanie powstrzymał się od dalszych uwag pod adresem mieszkańców miasta.
Resztę drogi przebyli w milczeniu skrzętnie omijając największe i najbardziej zaludnione ulice, bowiem - jak starzec miał w zwyczaju mawiać - gdzie zbyt wiele głów, tam mądra myśl się narodzić nie zdoła...
Zbliżywszy się do wschodniej bramy skręcili w kierunku północnym. Ich oczom ukazała się gładka tafla jeziora Boharoth, do którego uliczka wydawała się wpadać, bowiem przy brzegu teren się obniżał. Na wodzie kołysały się rozmaite statki i łódeczki, a samo jezioro było tak duże, iż wyglądały, jakby żeglowały po pełnym, acz wyjątkowo spokojnym morzu.
Uliczka była dość zaniedbana i raczej mało uczęszczana. Biegła wzdłuż zewnętrznego muru obronnego, od którego oddzielał ją tylko pas pokaźnych drzew, przesłaniających złocistymi koronami kończącą go basztę. Po drugiej stronie pierzeję rozpoczynał duży kamienny budynek, wyraźnie odróżniający się od szeregu drewnianych solwirskich chat. Małą ilość wąskich, zwieńczonych ostrołukiem okiem równoważył ich strzelistością. Był to wielki zbiór kronik Soriadenu, w którym na tysiącach papierowych zwojów i ksiąg znajdowała się niemal cała historia tej części Eltaru od początku Farotiaru. Wiele z nich spisanych zostało ręką samego Daemara, bowiem zgłębianie tajemnic przeszłości należało do jego ulubionych zajęć.
Zatrzymali się pod niewielkim domem na końcu drogi, który w odróżnieniu od większości sąsiadujących chat nie wyglądał na zbytnio zadbany. Na kamiennej podmurówce spoczywała konstrukcja z masywnych, poczerniałych przez lata belek misternie udekorowana ornamentami z jasnego drewna wokół drzwi i okien. Cztery smukłe rzeźbione słupy podtrzymywały znacznych rozmiarów podcień. Dach miał formę trzech zgrabnych, przenikających się kopuł pokrytych drewnianym gontem, zwieńczonych małymi wieżyczkami. Dom, jakich wiele w Galedorze, choć ten wyglądał na bardzo stary.
Mag zatrzymał muła, po czym zszedł z wozu i zajął się wyprzęganiem zmęczonego zwierzęcia. Jeździec płynnym ruchem opuścił siodło i podążył za Daemarem w półmrok panujący w niewielkiej stajni. Piękny, czarny, jak noc rumak posłusznie poszedł za nim. Było późne południe, gdy starzec zaprosił gościa do domu, a sam udał się jeszcze po rzeczy pozostawione na wozie.
Olven przekroczywszy próg znalazł się w dosyć obszernej izbie. Przez okna w zachodniej ścianie wpadało do jej wnętrza niezbyt wiele światła, ale dostatecznie dużo, by mógł dostrzec sterty rozmaitych ksiąg i zwojów zajmujących niemal wszystkie półki i stoły. Były dosłownie wszędzie – najróżniejszego typu i grubości, oprawione w skóry i w płótna, duże i małe; leżały na szafach, stołach, krzesłach, nawet na podłodze. Po chwili Daemar, wypakowawszy z wozu cały bagaż, wniósł jeszcze kilka znacznej grubości tomów i położył je na wolnym skrawku stołu stojącego na lewo od drzwi.
-Niech to Urior pochłonie! – rozeźlony głos gospodarza odwrócił uwagę przybysza od osobliwego nieporządku panującego w izbie. Pokaźnych rozmiarów czarna plama z przewróconego kałamarza rozlała się po rozłożonych na blacie stronicach, w całości zapisanych kształtnym, czytelnym pismem. Starzec szybkim ruchem podniósł częściowo opróżniony słoiczek, co jednak nie powstrzymało niszczycielskiej kropli, przez co większość owych rękopisów całkowicie utraciła swą wartość. – Co za dureń pozostawia otwarty kałamarz!?... – powtórzył kilkakrotnie do siebie z wyrzutem zbierając ociekające atramentem kartki, po czym jął badać ich zawartość. Po chwili napięcia nieco się uspokoił, gdyż najwyraźniej stwierdził, że zniszczone notatki zdążył przed wyjazdem przepisać, i że nic złego się nie stało. Uśmiechnąwszy się lekko skierował wzrok na Olvena, który z niedowierzaniem obserwował całą sytuację. Dostrzegł na jego twarzy rozczarowanie i zwątpienie. Szybko zrozumiał nieme pytanie wysłannika Sormithiaru.
-Jakiego człowieka poszukiwałeś? – głos Daemara stał się poważny i zdecydowany, a łagodny uśmiech zniknął równie szybko, jak się pojawił. – Kim jest istota, którą miałeś odnaleźć?.
Młodzieniec z pewnym żalem i wyrzutem spojrzał na starca, który stał przed nim przygarbiony, w szarej, zniszczonej szacie, z siwą brodą ozdabiającą starą i zmęczoną twarz. Wydawał mu się słaby i żałosny.
-Wielkiego i potężnego maga... Ojca błyskawic. Pana Światłości, Dianfarotha, zdolnego podjąć walkę i zwyciężyć Tego, który się narodził, by niszczyć... Maga, który przez stulecia prowadził niezliczone zastępy śmiertelnych, zagrzewając ich serca do walki... – wygłosił jednym tchem posłaniec.
-Przykro mi więc, że się rozczarowałeś... – Daemar ściszył głos i spochmurniał. Jego twarz wydała się jeszcze starsza niż dotychczas. – Moc Soridianów nie jest już tak wielka, jak dawniej. Jestem zmęczony nieustającą walką z wrogiem... ze światem... ze sobą...! Życie wśród śmiertelników nie jest łatwe. Jest pełne bólu i cierpienia, krótkich uniesień i wielkich rozpaczy... Pełne śmierci i ulotności... Ale ty wiesz to równie dobrze... – podszedł do okna i skierował wzrok na niebo, po którym z wolna sunęły szare obłoki przesłaniając chylące się ku ziemi słońce. – ...Jestem nim zmęczony... Do ciebie jednak należy decyzja, czy zaryzykować i powierzyć mi owe tajemnice, z którymi tu przybyłeś...
Promienie słońca przebiły się przez cienką warstwę chmur i padły na jego twarz. Przymknął oczy i w milczeniu czekał na odpowiedź.
Olven wpatrywał się przez chwilę w sylwetkę maga walcząc z myślami, gdy nagle dziwnie się poczuł. Kiedy zamknął oczy, wydało mu się, że znalazł się nieopodal potężnego wodospadu. Powoli zbliżał się w jego stronę. Nie słyszał huku spadającej wody, ale czuł jej moc - niczym nie zmąconą, niepowstrzymywalną, naturalną siłę, o niewyczerpanych źródłach. Z każdą chwilą był coraz bliżej – chłód bijący od krystalicznej cieczy coraz bardziej działał na jego ciało. Jeszcze bliżej - pod samą lśniącą ścianą. Czuł pęd zasysanego przez spadającą wodę powietrza, nie pozwalający zaczerpnąć oddechu, wydzierający z płuc ostatnie tchnienie. Nagle znalazł się w samym jego środku - kurtyna wody powaliła go i przygniotła. Jej napór nie pozwalał się ruszyć. Pociemniało mu w oczach, a niemy krzyk wtargnął na usta. Wówczas to jednak usłyszał w oddali dobrotliwy głos maga. Wszystkie majaki powoli ustąpiły i znikły.
Ocknął się. Otworzywszy oczy spojrzał mętnym wzrokiem na Daemara, który nadal stał przy oknie wpatrzony w niebo. Przetarł twarz, gdyż wydało mu się, że jego sylwetkę otacza złocista poświata. Zrozumiał, że owym źródłem mocy jest właśnie ten siwy, zmęczony starzec. Ten sam, który codziennie boryka się z jakże przyziemnymi problemami zwykłego życia, ukrywa w sobie część potęgi przedwiecznego Ariuna.
Mag odwrócił się i uczynił kilka kroków w jego kierunku.
-Myślę, że pozostało mi jeszcze dość siły, by podjąć się tego zadania. Jakimkolwiek by ono nie było... – w jego oczach zabłysły iskierki młodzieńczego zapału, jakby ponownie gdzieś w oddali dostrzegł cel swego istnienia.
Olven, wciąż nie mogąc się otrząsnąć po dziwnej wizji, wpatrywał się w niego otępiałym wzrokiem. Nie mógł wykrztusić z siebie słowa, ani nawet zebrać rozbieganych myśli. Czuł się zbity z tropu. Przez dłuższą chwilę nie mógł wymyślić żadnej odpowiedzi, a jedynym dźwiękiem, jaki udało mu się z siebie wydobyć, było ciche chrząknięcie, które jednakowoż odniosło pożądany skutek przerywając nieznośną ciszę.
-Cóż zatem postanowisz?... – ciepły głos Daemara doszedł jego uszu.
Olven zebrał się w sobie i wykrztusił słabym głosem.
-Popełniłem błąd zbyt pochopnie cię oceniając, Panie. Wielka jest twoja moc, choć ciało ludzkie, w którym jest zamknięta, dalece fałszywe wnioski podsuwa... – wycedził chcąc poprawić swe poprzednie sądy. - Nie powinienem wątpić w mądrość i nieomylność Eilorów. Oni to bowiem zawyrokowali, że w twoje ręce powierzyć należy zadanie zdobycia magicznego klejnotu – skierowawszy wzrok na twarz Daemara zauważył, iż te słowa wyraźnie go zaintrygowały. Ciągnął zatem dalej. – Gdy cię w końcu odszukałem, wydało mi się, że jest to błędna decyzja, ale teraz rozumiem, iż to ja się myliłem...
-Niezwykle rad jestem to słyszeć. – odparł spokojnie mag. – Aczkolwiek tylko Wielki Ontaor jest nieomylny, a o słuszności twych decyzji zadecyduje los. Wszystko leży w rękach Unitora... - starzec uśmiechnął się zagadkowo, poczym uczynił kilka kroków w kierunku przybysza i dodał kładąc dłoń na jego ramieniu. -Wydaje mi się, że mamy sobie wiele do opowiedzenia...

* * *

Do późnych godzin wieczornych obaj snuli rozmaite opowieści dotyczące zarówno wydarzeń ostatnich dni, czy tygodni, jak i tych, które zdążyły skryć się za nieprzeniknioną zasłoną czasu. O tej porze roku noce były już coraz chłodniejsze. Ogień cicho trzaskał w kominku wypełniając całą izbę słabym światłem i przyjemnym zapachem palonej sosny.
Pierwszy historię swojej wyprawy przytoczył Olven. Mówił o wyruszeniu z Sormithiaru w połowie Lecienia, o podróży do Harpoth i przeprawie do Nowego Etosgaled. O wizytach w Galedorze, tudzież pobycie w mieście nad jeziorem. Powiedział także o wyprawie do Kamiennego Boru śladami Daemara, a także o minionym spotkaniu w Cienistym Lesie pod miastem. Mimo to wciąż nie wyjaśnił tego, co maga interesowało najbardziej, czyli co takiego wydarzyło się na Nieśmiertelnych Ziemiach, iż został wysłany na poszukiwania.
Sam mag z kolei przywołał niepokojące obrazy, które od kilku tygodni mąciły jego sny. Dokładnie opisywał poszczególne wydarzenia wypełniające jego wizje...
-...Straszliwa pożoga rozpętała się na zboczu góry, chociaż nie było tam nic, co mogłoby spłonąć. Pośród płomieni była brama. Potężne kamienne wrota, wykute w skale. Ogień, niby żywe stworzenie, szaleńczo atakował i napierał, jakby próbował je pożreć. Wrota jednak stały niewzruszone. Dopiero, gdy nadszedł ON – wojownik w czarnym pancerzu... Niezwykły wojownik... Posiadający zadziwiającą moc... Pod jego ciosami brama ustąpiła. Wówczas to przekroczył jej progi... – ściszył głos. Olven siedział wpatrzony w rozżarzone drwa w kominku, uważnie wyłapując każde jego słowo. – ...Kiedy tylko znalazł się po drugiej stronie, niby spod ziemi wyrosła przed nim nieprzeliczona zaklęta armia... która jednak nie zdołała go zatrzymać. Przeszedł przez kolejne szeregi zadając śmierć każdemu, kto śmiał stanąć mu na drodze... On przeszedł, jednak płomienie za nim zostały zatrzymane. Tymczasem wyzwanie rzuciła mu kolejna istota. Lśniące srebrzyste ciało przywodziło na myśl smoczą łuskę... Jakbym widział ostatniego z Wielkich Smoków Eltavionu... Ostatniego strażnika Bramy... – mag zmrużył oczy zwróciwszy je na Olvena. – Czy się mylę twierdząc, że wiesz o czym mówię?...
Tajemniczy przybysz wciąż nie podnosił wzroku. Zdawał się rozpatrywać dalszy ciąg usłyszanej historii, które to rozważania sprawiały mu wyraźny ból.
-Prawidłowo odgadłeś Dianfarocie - ponuro odparł na zadane pytanie – Wojownik w czarnej zbroi to sam wielki Malgador, a owe płomienie to nic innego, jak Valcarhowie. Ogniste demony Urioru. Opowiedziałeś mi część wydarzeń, których byłem świadkiem i w których brałem udział ledwie dwa athiny temu...
-Zatem ta historia ma ciąg dalszy. Cóż, tego się obawiałem. – zafrasował się Daemar.
-Owszem, ma. Może jednak zacznijmy od początku – zmienił nieco ton Olven, na co starzec potakująco skinął głową. – Opuściłeś ziemie Sormithiaru wkrótce po Wojnie Jadu. Od tamtej pory żaden ze śmiertelnych nie miał prawa przekroczyć progów Nieśmiertelnej Ziemi. Brama została zapieczętowana z nadzieją, iż przyniesie to kres Wielkim Wojnom z Niszczycielem, który w dawnych dniach dopuszczał się straszliwych czynów. W śmiertelnym pojedynku powalił najpotężniejszego ze strażników Bramy, Silagona Złotego, przeszywając jego pierś ostrzem miecza. Straszliwe Taurany przybyłe za nim zatruły ziemię na płaskowyżu swą czarną, przepełnioną jadem krwią. Ziemia, która ją wchłaniała, umarła. zadając śmierć wszystkiemu, co na niej żyło... Zginęło nieomal całe piękno Sormithiaru, pochłonięte przez piekielne zarazy Malgadora. Niosły zagładę wszystkiemu, co mogły skazić. Ismeron Biały, którego dosięgły zatrute szpony uriorskich bestii uciekł na mroźną północ, by tam, ukryty wśród zaśnieżonych szczytów Cirmorodu, zwalczyć koszmarny jad, lub umrzeć. Tysiące śmiertelnych zamieszkujących wówczas królestwo Eilorów padło ofiarą chorób i zaraz, które wydała skażona ziemia. Trucizna niszczyła nie tylko ciało, lecz także wolę i rozum, czyniąc z nich bezwolne sługi Malgadora... Żniwo śmierci zebrane przez Moriene jeszcze nigdy nie było tak wielkie...
Olven zamilkł. W izbie panowała niemal zupełna cisza. Prócz cichych trzasków ognia w kominku przez uchylone okno wpadał do jej wnętrza spokojny szum wody i dalekie pokrzykiwania ludzi wciąż pracujących na okrętach.
Jeszcze jedna myśl, której nie dopowiedział, wirowała w jego głowie. Przez dłuższą chwilę uporczywie krążyła, aż wreszcie mimowolnie wydostała się na zewnątrz.
-Jad Tauranów zabił także mojego ojca... – wyszeptał gniewnie marszcząc brwi.
-Tak, wiem o tym... – odrzekł Daemar skierowawszy wzrok na jego twarz. – Byłem wtedy przy nim... Walczył z trucizną do samego końca. Nie uległ jej mocy i nie zasilił szeregów Malgadora... Gdy ostatni raz z nim rozmawiałem, prosił, by nie chować go w ziemi przesiąkniętej krwią tych stworów. Chciał spocząć tam, gdzie walczył w młodości – delikatny uśmiech przemknął po twarzy maga - w murach Wanhostu na Mogilnej Górze... Chciałem spełnić jego wolę... - oczami wyobraźni jeszcze raz zobaczył twarz Unhira kryjącą się w mroku jednej z setek mogił na zboczu góry. - Wtedy właśnie opuściłem Sormithiar, by związać swoje życie z losami śmiertelnych rodów na, jak się okazało, niemal tysiąc lat... Brama Eltavionu została zamknięta po moim odejściu.
W izbie ponownie zapanowała cisza. Olven patrzył na Daemara, który w skupieniu obserwował w przygasający płomień w kominku. Zaczynał rozumieć, skąd u niego taka bliskość i przywiązanie do mieszkańców Rozległych Krain – znał ich lęki, pragnienia i tęsknoty lepiej, niż pozostali Magowie. Nie obce były mu wszelkie emocje wypełniające życie zwykłych ludzi, krasnoludów, czy solwirów.
-...Nici naszych losów utkane zostały po równo ze smutków i radości... Choć czasem wydaje się być inaczej... – rzekł po chwili starzec sięgając po fajkę leżącą na ławie. - Jednakowoż te ponure czasy nie są przedmiotem naszej rozmowy. Wróćmy zatem do ważniejszych spraw nie cierpiących zwłoki – to mówiąc rzucił krótkie spojrzenie na gościa, poczym zajął się oczyszczaniem fajki ze starego popiołu.
Olven szybko zebrał myśli i jął kontynuować opowieść od momentu, w którym niepożądane wspomnienie zakłóciło jej bieg.
-Ta wojna zadała światu potężne rany. Większość śmiertelników spośród tych, którzy przetrwali, opuściła okaleczony Sormithiar, nim Brama została zamknięta. My, którzy pozostaliśmy, z woli Eilorów stanęliśmy u boku srebrnego smoka, Verpilona, jako nowi strażnicy Bramy. W Rozległych Krainach zwiecie nas Valanetrami. Trzy tysiące wojowników spośród trzech śmiertelnych rodów. Życie nasze trwać może i setki stuleci, gdyż starość nie jest nam przeznaczona, ale wysoką cenę przyszło nam zapłacić za te przywileje - tu Olven nieco spochmurniał. – Aż po Wielki Kres przywiązani jesteśmy do Bramy Eltavionu. Bronić i strzec jej musimy, a nawet śmierć od obowiązku nie zwalnia... Niewiele nas łączy ze światem żywych... ale i duchami nie w pełni jesteśmy...
Od przeszło dziewięciu stuleci, u boku Verpilona czekaliśmy na atak. Przygotowywaliśmy się, by kolejny raz stawić czoła Niszczycielowi, kiedy ponowi próbę zgładzenia Eilorów. I dzień ten nastał, jednak chyba sam wielki Unitor nie zdołał przewidzieć zdarzeń, które go poprzedziły... Albowiem pani Wiecznych Komnat, Moriene, wróciła na Nieśmiertelne Ziemie...
Po tych słowach na twarzy Daemara zagościło niewypowiedziane zdziwienie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się z niedowierzaniem w siedzącego obok przybysza nim zrozumiał to, co właśnie usłyszał.
-Moriene powróciła?... Jak to możliwe? - zdumienie maga nie miało granic.
-Niestety nie dane mi było poznać całej tej historii. Moja wiedza ogranicza się jedynie do kilku faktów, z których część zapewne znasz, jednak pozwól, że zbiorę je razem – spojrzał pytająco w oczy starca, w których dostrzegł małe iskierki zniecierpliwienia. – Moriene została wygnana z Sormithiaru po Wojnie Rozpaczy, kiedy stojąc na czele Umarłej Armii – ostatniej nadziei upadającego Królestwa Eilorów, uległa woli Malgadora. Wraz z Niszczycielem opuściła ziemie płaskowyżu po przegranej bitwie, w której poprowadzona z Wiecznych Komnat armia pod wodzą Unitora rozbiła w pył jego potęgę... Wprawdzie wypuszczenie dusz z królestwa umarłych było wielkim ryzykiem, ale rozpaczliwa sytuacja w Sormithiarze zmusiła Eilorów do podjęcia takiej decyzji, choć Moriene przestrzegała przed jej konsekwencjami. Wywołało to poważne zmiany w Wewnętrznych Kręgach i zachwiało ich równowagę, jednak umożliwiło pokonanie Malgadora i ocalenie Sormithiaru. Opiekunka umarłych odeszła pozostawiając otwarte bramy swych lochów... Przez blisko szesnaście stuleci żyła u boku Pana Zniszczenia w jego uriorskiej cytadeli pozostawiając pośród żywych duchy tych, co odeszli. Jednym z następstw tamtych wydarzeń jest pleniąca się na północy Eltaru pośród Cadarskich plemion nekromancja... Wiesz z resztą i o tym. Jednakże około ośmiu wieków temu pojawił się na świecie syn Moriene i Malgadora. Był władcą wszelakich klątw, uroków i plugawych mocy, przez co zyskał miano Czarnoksiężnika. Podobno wśród śmiertelnych wzbudzał grozę niemniejszą, niż sam Malgador! Objął we władanie południowo-wschodnie rubieże Eltaru, gdzie wzniósł swą upiorną twierdzę. Nagorowie, garagory i trolle pchane jego wolą szybko przekroczyły dolinę Izary i ruszyły na północ. Widać było, że wraz z ojcem gromadził siły na kolejny wielki atak. Wkrótce jednak młody jeszcze ród ludzi stanął mu na drodze i zaczął krzyżować plany. Rozpoczęła się wojna, która, początkowo przez niego zlekceważona, trwała nieustannie od przeszło siedmiuset lat. Szala zwycięstwa przechyliła się jednak na korzyść ludu Heverona. Czarnoksiężnik nie spodziewał się, że będzie to tak potężny przeciwnik i ostatecznie poniósł klęskę. Ostatnie bitwy w dolinie Izary ucichły około siedmiu lat temu...
Daemar wstał z krzesła i podszedł do kominka, bowiem zgasł ostatni płomień zostawiając tylko czerwony blask żaru wypełniający izbę.
-Tę historię znam dość dobrze – rzekł w zamyśleniu. – Jednak nie miałem dotąd pewności, co do pochodzenia Korfadhora. Teraz już wiem...- suche polana wrzucone w żar kominka szybko utonęły w złocistym ogniu. – Wciąż ciekawi mnie, dokąd ta opowieść zmierza... – dodał ponownie zasiadając w starym fotelu i sięgając po fajkę. Olven, nie czekając dalszych pytań, kontynuował opowieść.
-Zapewne nie umknęło twej uwadze, Dianfarocie, że przez owe siedem lat włości Korfadhora całkowicie opustoszały... – rzucił na starca tajemnicze spojrzenie. – Stało się tak dlatego, iż Korfadhor, Czarnoksiężnik z Ostiduru, został zgładzony...
Tych słów mag się nie spodziewał. Pobladł, a na jego twarz wkradł się wyraz niewypowiedzianego zdumienia i niedowierzania.
-Skąd takie wieści przynosisz? – wyszeptał po chwili.- Nikt spośród śmiertelnych nie mógł tego dokonać!...
-...Został zgładzony przez swego ojca... Malgador upokorzony klęską Korfadhora poniesioną z rąk ludzi, których nienawidził najbardziej ze wszystkich ludów śmiertelnych, w gniewie zadał mu śmierć. Czyn ten wyzwolił Moriene spod działania jego mocy i sprawił, iż zapragnęła uciec. On jednak na to nie pozwolił i od tamtej pory więził ją w swej cytadeli. Zdołała się uwolnić dopiero przed dwoma athinami...
-... i powróciła na Sormithiar, szukać przebaczenia i ukojenia – dokończył mag. - ...Doprawdy niezwykłe są twe słowa – starzec wyprostował się, po czym wygodniej zagłębił w oparciu fotela. Przez chwilę porządkował w myślach całą opowieść, a następnie cicho powtórzył – Zatem Korfadhor rzeczywiście opuścił Wewnętrzne Kręgi... Jednakże mówiłeś, iż te zdarzenia zaledwie poprzedzały ów szturm Malgadora na bramę Nieśmiertelnych Ziem, zatem czym jeszcze mnie zaskoczysz? ...- rzucił na Olvengo pytające spojrzenie.
-Istotnie, wkrótce po jej ucieczce uderzył na Wrota Eltavionu. Dlatego ten atak był tak niezwykły, bowiem wściekłość po jej ucieczce musiała pozbawić go rozumu... Przybył sam, jedynie z dwoma spośród swoich Valcarhów, by ją odzyskać. Twój sen odzwierciedlił dokładnie to, co wydarzyło się tamtej nocy. Ognista burza wywołana przez Uruntsora, zniszczenie kamiennej bramy, starcie z naszą armią... Aż wreszcie pojedynek ze Srebrnym Verpilonem. Tym razem walka była zacięta i wyrównana, gdyż Malgador nie posiadał swego miecza, którym przed wiekami pozbawił życia Silagona. Niezwykła to była bitwa, kiedy ziemia drżała od siły uderzeń, a blask srebrnej łuski na ciele Verpilona oślepiał oczy... Nam udało się powstrzymać Valcarhów przy Bramie, dopóki Malgador nie wydał ostatniego tchnienia...
Na te słowa Daemar poderwał się z fotela jak oparzony.
-Cóż znaczy w twych ustach „ostatnie tchnienie”? – zakrzyknął przekonany o pomyłce przybysza. – Niemożliwym jest uśmiercenie Niszczyciela, bez zachwiania równowagi Wewnętrznych Kręgów, a to wyczułbym natychmiast! Wszyscy byśmy wyczuli!...
Stary mag zdawał się nabrać pewnej nieufności do gościa, jednak Olvenowi to nie przeszkodziło i jął kontynuować myśl.
-...Ciało Malgadora, pomimo silferilowego pancerza, nie wytrzymało wściekłych ataków Verpilona. Zbroja rozpadła się, a smocze szpony rozdarły pierś i wyssały z niej życie. Wielki Duch Niszczyciela, przedwieczny zabójca potężnego Ariuna opuścił kajdany śmiertelnego ciała, w których żył uwięziony przez Matkę Eilorów, Aksatiave. Ten widok pchnął na nasze usta okrzyk radości, a i Eilorowie nie kryli zdumienia. Nie taki jednak koniec dany był Malgadorowi... W chwilę później nasze oczy ujrzały starożytną potęgę Ognistego Ducha, który wyłoniwszy się z martwego ciała stanął przed nami i okrył się złotym płomieniem. Niecierpliwie czekaliśmy chwili, w której opuści Wewnętrzne Kręgi, by stanąć przed obliczem Ontaora i już nigdy nie powrócić, jednak stało się inaczej... Malgador roześmiał się straszliwym, głębokim śmiechem, dobywającym się chyba z samych Fundamentów Świata, który przytłaczał i paraliżował strachem. Wszyscy zamarliśmy porażeni jego grozą. Eilorowie zrozumieli, że okowy ciała, wiążące go z Wewnętrznymi Kręgami, nie były jedynym pierwiastkiem, umożliwiającym mu istnienie w Eltarze. W jakiś sposób zjednoczył swego ducha z trzewiami ziemi, w których niegdyś miał swe królestwo...
Daemar pobladł. Zdawał się być przerażony jak małe dziecko słuchające strasznej bajki przed snem. W izbie zapadła cisza, a była ona tym większa i bardziej nieznośna, iż z zewnątrz nie dochodziły już żadne odgłosy. Noc była spokojna i cicha. Na falach szumiącego jeziora wdzięcznie migotało światło księżyca, raz po raz kryjącego się za gęstą zasłoną chmur. Świat pogrążony w niezmąconym, beztroskim śnie zdawał się nie znać grożącego mu niebezpieczeństwa.
-...Czy to znaczy, że Malgador odzyskał swoją starożytną potęgę, odebraną mu przez Eilorów w początkach świata? – zapytał w końcu drżącym głosem.
-Niestety tak... – padła odpowiedź, której mag nie chciał usłyszeć. – Jednak jest pewna nadzieja...
-Jaka nadzieja?... – Daemar skierował zrezygnowane spojrzenie na Olvengo.
-Nim Malgador zdołał cokolwiek uczynić, Eilorowie schwytali go we wspólnie utkane magiczne pęta, dzięki czemu zyskali nieco czasu...
-Zatem zyskali czas, ale co można zrobić ponadto? – przerwał mu starzec. – Co można zrobić, by zapobiec jego oswobodzeniu? Każde zaklęcie, nawet to najsilniejsze, z czasem może zostać złamane... Co JA miałbym zrobić?... – westchnął ściszając głos.
-Prawdę mówisz, jednak nie w zaklęciach nasza nadzieja – mały, ledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po szarej twarzy Olvengo.
-Zatem w czym?
-W pewnym niezwykłym klejnocie... Największym spośród siedmiu...
-W klejnocie, powiadasz? Największym z siedmiu... Czy słusznie odgaduję, że masz na myśli Wielki Koliand, Kamień Eilorów? – zdziwił się mag.
Olven potakująco skinął głową nie tracąc tajemniczego wyrazu twarzy.
-Kamień ten, zwany w Sormithiarze Caldarinem, przepełnia olbrzymia moc, dzięki której może stać się kluczem do pokonania Malgadora.
-W jakiż sposób miałby on pomóc Eilorom w uśmierceniu Pana Zniszczenia teraz, gdy odzyskał całą swoją starożytną potęgę? Sam nie wiem, czy jest to obecnie w ogóle możliwe... Któż wie, czy zyskując wolność od więżącego go ciała nie zyskał nieśmiertelności?
-Eilorowie także nie znają odpowiedzi na to pytanie, jednakowoż nie mówiłem, że ma on posłużyć do jego uśmiercenia... – te słowa naprowadziły myśli Daemara na drogę prawdopodobnie obraną uprzednio przez władców Sormithiaru. Zaczynał rozumieć ich zamierzenia i drobna iskierka nadziei zapłonęła w jego sercu.
-Chcą uwięzić jego ducha w Kamieniu! – wyszeptał w końcu drżącym głosem. – Na wszystkie sny Ontaora, teraz rozumiem! To może się udać!... Ale... – głos maga załamał się - ale czyż on nie został skradziony z ruin Pałacu Ariuna?... - Potwierdzający gest Olvengo sprawił, że iskierka tląca się w oczach starca na powrót zgasła.
-...Czy to jednak oznacza, że nie należy spróbować? Tylko taką możliwość dostrzegli Eilorowie, dlatego trzeba podjąć walkę!... W przeciwnym razie los Eltaru jest przesądzony...
Daemar wydawał się nie słyszeć ostatnich słów towarzysza. Zrozumiał, że świat, który kochał, znalazł się w miejscu, z którego nie ma powrotu, a na przód wiodą tylko dwie drogi. Pierwsza, to życie wolne od strachu i wiecznej ucieczki przed cieniem Urioru. Bez nieustannych wojen z Nagorami, Trollami i Golemami. To życie w blasku potęgi i chwały królestw śmiertelnych i nieśmiertelnych... Jednakże druga droga, to triumf Malgadora, klęska Eilorów oraz wyniszczenie i zniewolenie śmiertelnych rodów, a w końcu - także zagłada Rozległych Krain.
Pojął, że Olven przybył właśnie do niego, by to on zadecydował, którą z dróg potoczy się dalszy los świata, ale także zrozumiał, jak niewiele brakuje, by wypełniła się ta druga możliwość...
Z zadumy wyrwał go poważny głos towarzysza, który dostrzegł zwątpienie na jego zmęczonej twarzy.
-Rozumiem twoje obawy, Dianfarocie... Przykro mi, iż muszę zrzucić na twoje barki tak wielkie brzemię, ale taka była decyzja Eilorów. Jednakże to oznacza, iż wciąż jest jeszcze nadzieja... Wybrali ciebie spośród wszystkich Soridianów, gdyż wierzą, że podołasz temu zadaniu...
-...Dlaczego mnie?...-zapytał starzec. – Dlaczego nie wybrali Ortanosa? W czym miałbym być lepszy od przewodniczącego Rady?
-Tego nie wiem... – odparł. – Eilorowie nie byli zgodni...

Daemar czuł się przytłoczony zaistniałą sytuacją. Patrzył na Olvengo smutnym, pełnym rezygnacji wzrokiem, niczym skazaniec na swego oprawcę, oczekujący wykonania wyroku. Nie rozumiał, dlaczego wybór padł na niego, ogarnęły go wątpliwości i strach. Oczami wyobraźni coraz dokładniej dostrzegał klęskę jego i Eilorów. Pojął, jak niewiele znaczyły jego dotychczasowe wyprawy i czyny wobec zadania, które teraz przyszło mu dźwigać. Poczuł się mały i słaby.
-Nawet nie wiem od czego zacząć... Gdzie mam szukać?...- wyszeptał po dłuższej chwili.
-Ja ciebie odszukałem... – odrzekł cicho Olven starając się w jakiś sposób podnieść na duchu starego maga. Daemar spojrzał na niego pytającym wzrokiem, po czym z nieskrywanym rozbawieniem zapytał.
-Czy w twoich oczach, drogi Olvenie, wyglądam jak kamień, zaginiony przeszło półtora tysiąca lat temu?
Wysłannik Eilorów poczuł się nieco skrępowany nietrafnością swojej uwagi, jednak dostrzegłszy ciepłe spojrzenie maga, uczucie to szybko minęło. Obaj zamilkli, a mag ponownie wziął fajkę do ust i pogrążył się w rozmyślaniach. Olven podszedł do okna i zawiesił wzrok na srebrnym blasku powoli zmierzającego ku zachodowi księżyca, rozbitym na pomarszczonej powierzchni jeziora.
-Czy Eilorowie wiedzą, gdzie go szukać? – usłyszał za plecami głos Daemara.
-Nie... – padła cicha odpowiedź. – Ostatnie wieści o nim pochodzą sprzed prawie dziewięciu stuleci, możemy jedynie przypuszczać...
-Cóż, to nie ułatwia sprawy... – zasępił się mag.
-Skradziony został przez Malgadora z ruin Pałacu Eilorów podczas Wojny Rozpaczy pod koniec Miorenothu...
-O tamtych czasach wiem więcej niż ty, przyjacielu – uśmiechnął się Daemar. – Co jeszcze wiemy?
-...W Wojnie Jadu, w której Malgador powalił Złotego Smoka, wielki koliand błyszczał z rękojeści jego miecza, Karasunta. Wtedy też wchłonął magiczną krew z serca Silagona, która napełniła go mocą, jakiej nie posiadł żaden inny przedmiot w Eltarze. Pani Arvaya uważa, że jest ona tak wielka, iż przyczyniła się do zniszczenia silferilowego miecza w chwili śmierci smoka. Malgador uciekając z Sormithiaru po przegranej bitwie nakazał swoim demonom zabrać jego szczątki do Urioru...
-Mówiłeś jednak, że nie miał ze sobą miecza, gdy przybył na Sormithiar po Moriene dwa athiny temu – zauważył starzec, na co Olven potakująco skinął głową. – Zatem nie przekuł go...- Daemar w zamyśleniu pogładził długą brodę.
-To możliwe. Także wśród szczątków jego zbroi nie było nic, co wskazywałoby na jego obecność.
-Czyli nie nosił go przy sobie, to zrozumiałe – zgodził się mag. – Mimo wszystko, nasza wiedza jest bardzo skromna... – smutny uśmiech przemknął po jego twarzy.
-Na początek musi wystarczyć. – zakończył Olven.

Tej nocy więcej nie rozmawiali. Do świtu pozostało jeszcze parę godzin, które zmęczony mag postanowił przeznaczyć na odpoczynek. Czuł się wyczerpany, gdyż wiele dni podróży i kilka nieprzespanych nocy dały mu się poważnie we znaki. Olven czas ten spędził na brzegu jeziora, obserwując migające gdzieniegdzie światła uśpionego miasta, słuchając cichego szmeru wody i rozkoszując się ostatnimi dniami spędzanymi w Rozległych Krainach.

Nim Daemar się obudził, słońce zdążyło wskazać na nieboskłonie godzinę dziewiątą. Dzień był słoneczny i jeszcze dosyć ciepły, jak na połowę Złotowca, ale w powietrzu można już było wyczuć jesienny wiatr, zwiastujący rychłe ochłodzenie.
Starzec rozprostowawszy zesztywniałe ramiona sięgnął po leżącą na ławie fajkę, gdyż palenie tytoniu było jedną z niewielu czynności, których niemal nigdy sobie nie odmawiał, jeżeli tylko miał takową możliwość. Przez uchylone okno dobiegał do wnętrza izby szum tętniącego życiem miasta, wymieszany z dźwięcznym pluskiem wody uderzającej o burty statków. Do izby wszedł Olven i widząc Daemara nabijającego fajkę, usiadł na ławie obok sterty ksiąg.
-Ty powrócisz teraz na Sormithiar, prawda? – spytał mag nie odrywając oczu od fajki.
-Tak – odrzekł krótko zakapturzony gość. – Moje zadanie dobiegło końca...
-...A moje się właśnie rozpoczyna. – starzec podniósł oczy, a jego towarzysz nie zobaczył już tego samego lęku i zrezygnowania, które kilka godzin wcześniej zdawały się w nich na stałe zagościć. Przez noc zaszła w nim pewna zmiana. Siedział milczący i tajemniczy, a zarazem pewny siebie i zdecydowany. – Muszę zawiadomić pozostałych magów – rzekł po chwili. - Zebrać Radę...
-Zrób, co uważasz za słuszne, Dianfarocie. Ja nie jestem ci w stanie wiele dopomóc.
-...Dorgon i Wolmur od wieków mieszkają na południu, w Kaliasie – Daemar kontynuował swoje rozmyślania. – Daleko na wschodzie ma swoją siedzibę Ortanos u podnóża Samotnej Skały...
-Pamiętaj jednak, że czas nie jest naszym sprzymierzeńcem. Nie wiemy, jak długo jeszcze Uruntsor będzie gromadził siły, nim uzna, iż ma ich dość, by uderzyć na Płaskowyż i oswobodzić swego Pana. Roztrzaskana Brama Eltavionu nie będzie dla niego żadną przeszkodą, a Eilorowie są zbyt pochłonięci trzymaniem w ryzach Malgadora, by wspomóc nas w odbudowie. Zniszczenia, jakie w niej poczynił władca Urioru wespół z Valcarhami, są nazbyt wielkie, byśmy mogli im podołać, a nawet jeżeli, to zajmie to wiele czasu.
-Cóż zatem mam uczynić? – zapytał z wyrzutem starzec. – Stanąć przed rogatą bramą Urioru i zapytać, czy mają może Kamień Eilorów?! – Olven nic nie odpowiedział. – Niestety przyjacielu... Nie tędy droga. Postaram się zrobić, co w mojej mocy, by go odszukać, jednak nie jestem wszechpotężny. Trzeba liczyć się z tym, że mogę zawieść, lub nie zdążyć na czas, a wtedy... – ściszył głos - ...Wtedy wiele krwi trzeba będzie przelać, by spróbować powstrzymać pochód armii Urioru...
To rzekłszy, Daemar powstał i zaczął pakować różne przedmioty do starego juka wyciągniętego z drewnianego kufra przy łóżku. Po chwili na dnie skórzanego i nieco sfatygowanego worka znalazły się dwie, szczelnie zamknięte sakiewki tytoniu fajkowego, trochę hubki, krzesiwa i kilka małych zawiniątek zebranych z półki nieopodal biurka. Olven w milczeniu obserwował maga, który dobywszy z kufra małą, brzęczącą sakiewkę, wysypał jej zawartość na stół. Na blacie znalazły się niedbale wybite miedziane i srebrne krążki, których ilość wyraźnie niezadowoliła właściciela. „Dwanaście miedziaków... Pięć srebrników... – pomyślał mag. – Cóż... Będzie musiało starczyć”.
Olven widząc jego zakłopotanie, podszedł do stołu i odpiął od pasa małą, czarną sakiewkę, po czym podał ją zaskoczonemu Daemarowi.
-Żałuję, iż tylko tak mogę ci pomóc, Dianfarocie, ale mam nadzieję, że przyda ci się to podczas wyprawy...
Z rozwiązanej sakiewki wysypał garstkę wspaniale oszlifowanych, kolorowych kamieni szlachetnych, różnej wielkości i kształtu. Daemar uśmiechnął się i z wdzięcznością spojrzał w szarą twarz towarzysza.

Po południu mag zniknął na kilka godzin. W tym czasie Olven nakarmił i napoił swojego wierzchowca. Gdy gospodarz wciąż nie wracał, zaczął czyścić miecz i przeglądać księgi oraz zwoje porozrzucane po izbie, gdyż nie miał zamiaru opuszczać chaty. Siedział na brzegu jeziora obserwując czerwone słońce, powoli schodzące za horyzont, gdy za plecami usłyszał uderzenia końskich kopyt o bruk ulicy. Przeszedł przez stajnię i zobaczył Daemara zeskakującego z grzbietu pięknego biało umaszczonego rumaka o srebrzystej grzywie. Zwierzę było młode i zadbane, nieznacznie tylko siłą i urodą ustępujące wierzchowcom z cudownych pastwisk Królestwa Eilorów. Mag pogładził je po boku i wprowadził w półmrok panujący w stajni.
-Wspaniały koń! – rozległ się zdumiony głos Olvena.
-W rzeczy samej... – odparł Daemar z nieskrywaną dumą. – Zwie się Askor. Bezcenny dar wprost z królewskiej stajni króla Alavira...
-Dar? – zdziwił się Valanetri wchodząc do stajni.
-Owszem. W zamian za pewną drobną przysługę – tajemniczy uśmiech wyrysował się na twarzy gospodarza.

Olven nie pytał dalej. Weszli obaj do izby, a mag spakował do juka jeszcze trzy małe zawiniątka, przyniesione ze sobą z miasta, które wyraźnie zainteresowały gościa. Obadał wzrokiem każde z nich, ale nie miał zamiaru o nic pytać. Były wielkości pięści dorosłego człowieka, może troszeczkę mniejsze, owinięte cienkim suknem i obwiązane sznurkiem.
-To chleb z nasion Fenthelu – rzucił Daemar widząc ciekawość towarzysza - niezbyt smaczny, ale nieodzowny w dalekiej podróży.
Podszedł do kominka i podniósł miecz oparty o jego ścianę. Chwycił za rękojeść i zsunął pochwę odsłaniając prostą, szeroką klingę. Ostatnie promienie czerwono zachodzącego słońca oświetliły pięknie zdobione, nieco wyszczerbione ostrze. Miecz wyglądał na bardzo stary, a sądząc po mistrzostwie wykonania i rzędach run rozmieszczonych wzdłuż głowni, był dziełem rąk krasnoludzkich kowali. Starzec przeciągnął dłonią po ostrzu, dokładnie obadał je wzrokiem, a następnie wsunął z powrotem do pochwy i położył na ławie.
-Wyruszamy jutro o świcie – rzekł. – Trzeciego dnia powinniśmy dotrzeć do Harpoth. Tam się rozstaniemy. Moja droga powiedzie mnie wpierw do Kaliasu, a dalej... do Alene Orodu. Ty powrócisz na Sormithiar i przekażesz Eilorom, że wykonałeś swoje zadanie.
Olven milczał. Daemar spakował do juka starą wełnianą derkę, oraz granatowo-szarą opończę, na której czas nie pozostawił jeszcze śladów swego biegu. Drugą – jaśniejszą i nieco bardziej zniszczoną, położył na ławie obok miecza.
-Przed daleką podróżą należy się dobrze wyspać – uśmiechnął się mag sięgając na półkę po niewielki gliniany słoiczek. Uchylił wieczko i zaczął nabijać fajkę jego zawartością. Wnętrze izby wypełniło się przyjemnym i delikatnym aromatem ziół. – Tytoń fajkowy z domieszką pokruszonej kory nomvaha. Pomaga zasnąć i odnowić siły.
Kilka chwil później starzec siedział na posłaniu i pykał fajkę. Z każdym kolejnym obłokiem szaro-błękitnego dymu stawał się bardziej senny, aż w końcu usnął snem głębokim i spokojnym. Olven także poczuł pewną błogość i zmęczenie, ale że był jednym z Valanetrów, sen nie był mu dany. Usiadł wygodnie w fotelu, w którym minionej nocy siedział mag i pogrążył się w rozmyślaniach oczekując początku wyprawy.

Daemar wstał przed świtem. Nakarmił i napoił Askora, po czym zapaliwszy fajkę wyszedł na brzeg jeziora. Poranek był chłodny i dosyć pochmurny. Delikatna mgła snuła się nad powierzchnią ziemi, gdyż jesienne słońce nie zdążyło jej jeszcze przegnać. Na ulicach Galedoru było pusto i cicho. Nawet śpiewu ptaków nie było jeszcze słychać, jedynie delikatnie wpadający w uszy szmer wody w jeziorze uzmysławiał, że czas wcale nie stanął w miejscu.
Mag rozejrzał się po długim wybrzeżu, zakręcającym szerokim łukiem w kierunku północnym i ginącym w jasnej mgle poranka, jakby czegoś szukał. Zatrzymał wzrok na dwóch strzelistych, lśniących wieżach zamku królewskiego, wyrastających wysoko ponad biały kożuch spowijający miasto. „...Wiele razy księżyc rozbłyśnie nad twym miastem, nim się znów spotkamy, królu Alavirze...”, pomyślał. „O ile nam obu los na to pozwoli...”.
-Słońce niebawem wzejdzie... – usłyszał za plecami spokojny głos Olvena. – Czas ruszać w drogę.
-Istotnie... – zadumał się stary mag. – Już czas...

Udali się obaj do stajni osiodłać konie, które następnie Olven wyprowadził na ulicę. Daemar poszedł do izby, zarzucił na plecy starą opończę, a do pasa przytwierdził miecz. Wyszedł przed dom w jednej dłoni trzymając swój drewniany kostur, a w drugiej wypchany juk, który szybko przerzucił przez koński grzbiet. Już po chwili obaj znaleźli się w siodłach i ruszyli niespiesznie na południe, w kierunku wschodniej bramy. Gdy tylko znaleźli się poza granicami miasta, ich oczy uderzył oślepiający blask rdzawo wschodzącego, jesiennego słońca, rozpoczynając pierwszy dzień wyprawy..
Przed nimi rozpościerała się wielka równina Lomendor, szczelnie pokryta wysokimi trawami i zaroślami, a szybko znikająca mgiełka odsłaniała widok na coraz odleglejsze krainy.
Ruszyli starym, starannie wybrukowanym traktem kupieckim wzdłuż brzegu jeziora, który dosyć szybko rozwidlał się na dwie drogi. Jedna z nich wiodła prosto na południowy wschód, a druga odbijała w lewo, dalej trzymając się linii brzegowej. Jeźdźcy pojechali prosto.
Bruk powoli stawał się coraz rzadszy i mniej widoczny, aż po około dwóch godzinach podróży niemal całkiem znikł. Niegdyś bardzo ruchliwy szlak handlowy, teraz przypominał bardziej polną dróżkę, a o jego dawnym przeznaczeniu świadczyły jedynie z rzadka wyzierające spod piachu i ziemi kamienie, o rzetelnie obrobionych i dopasowanych do siebie krawędziach.
Jechali kłusem po ubitej drodze już kilka godzin, pośród samych traw i krzewów, bowiem na całym wielkim Lomendorze próżno było szukać nie tyle lasu, czy zagajnika, ile nawet pojedynczych drzew. Od wieków z tej krainy Solwirowie czerpali przeróżne zioła, które wykorzystywali do swych mikstur i czarodziejskich specyfików, znanych i cenionych w całym Eltarze, gdyż spotkać tu można było korzenie i krzewy niewystępujące nigdzie indziej. Niemniej jednak drzewa były zdecydowaną rzadkością.
Teren wpierw lekko się wznosił, by następnie łagodnym zboczem opaść w kierunku południowo-wschodnim, tworząc rozległą dolinę wokół traktu. Przekroczywszy wierzchołek owego wzniesienia, obaj jeźdźcy ujrzeli przepiękną panoramę południowych rubieży Soriadenu, ciągnących się aż do gór daleko na wschodzie. Gdzieniegdzie w zagłębieniach terenu wciąż zalegała mgła, a w szczególności w podłużnej, wąskiej niecce, około dwóch mil przed nimi, tworząc szarawą wstęgę, przecinającą w poprzek ich drogę.
Nim jednak do niej dotarli, słońce zaczęło powoli zmierzać w kierunku ziemi, nabierając czerwonawego blasku.
-Tutaj przenocujemy – rzekł Daemar zatrzymując konia na skraju zamglonego parowu, po czym zeskoczył z siodła i wsparłszy się na kosturze rozprostował zesztywniałe plecy.
Olven przyjrzał się uważnie dziwnej dolince. Był to podłużny rów znacznej szerokości, która jednak miała się nijak do jego długości. Przypominał raczej bardzo stare koryto rzeczne, w którym od wieków nie rozbrzmiewał już szum wody. Nie zastanawiając się dłużej zeskoczył z siodła i podążył za Daemaren na dno zagłębienia, prowadząc konia za sobą. Widać było, że miejsce to często służy podróżnikom za schronienie, bowiem niedaleko od przecięcia ze szlakiem znajdowały się ślady po ogniskach, posłaniach, a nawet skleconych naprędce szałasach.
Nim słońce całkowicie skryło się za horyzontem, zebrali nieco chrustu i rozpalili małe ognisko. Nie rozmawiali zbyt wiele. Daemar siedział oparty o znacznej wielkości kamień sterczący ze ściany rowu i w zamyśleniu pykał fajkę.
-Za dwa dni dotrzemy do Harpoth. Dawno tam nie byłem – uśmiechnął się mag.- Nie wspominając już o Kaliasie! Ostatnio dość rzadko opuszczałem Galedor...
-Jednak niewiele istot zamieszkujących Rozległe Krainy zna je równie dobrze, jak ty Dianfarocie...– odparł Olven.
-Może i tak... Mam jednak nadzieję, że uda mi się odnaleźć pozostałych Soridianów. Liczę na to, że Ortanos wie, gdzie ich szukać.
-Nie jestem pewny, czy Rada będzie w stanie wystarczająco szybko się zebrać i podjąć jakieś decyzje w tej sprawie...
-Rzeczywiście... Kiedyś, gdy Rada zbierała się częściej, na pewno było to łatwiejsze, jednak nie zmienię postanowienia. Zawsze wspólnie rozstrzygaliśmy ważne dla Eltaru problemy. Tak będzie i tym razem! – zakończył.

Niebo już dawno lśniło niezliczonymi gwiazdami, z rzadka wyglądającymi zza chmur, gdy Daemar zadał Olvenmu jeszcze jedno dręczące go pytanie.
-Jak Eilorowie przyjęli powrót Moriene na Sormithiar?
-...Jak siostry wracającej po latach wygnania – odparł spokojnie wpatrzony w niebo towarzysz. – Z godnością, ale i z dystansem. Za zdradę przyszło jej stanąć przed sądem Wielkiego Ontugora... Za jego decyzją musiała opuścić Wewnętrzne Kręgi, by po stu latach móc powrócić i przywrócić porządek w swym królestwie umarłych...
-Więc nie mogła powiedzieć Eilorom nic na temat Caldarinu... – zmarszczył brwi stary mag i zasłuchany w cichy trzask ogniska powoli oddał się w objęcia snu.

O świcie podróżnicy ruszyli w dalszą drogę. Od rana dzień był pochmurny i mglisty, dopiero po południu wyszło słońce, jednakże z każdym kolejnym dniem było coraz chłodniejsze i bardziej jesienne. Jechali cały czas równym tempem robiąc w ciągu dnia dwa postoje, aby dać koniom odpocząć i się posilić.
Znajdowali się w środkowej części Lomendoru. Im dalej na południe, tym częściej pojawiały się rozmaite zarośla i zagajniki, a w oddali coraz wyraźniej majaczyła ciemniejsza plama lasu Lerven, ciągnąca się dziesiątki mil, aż do gór Merinen nad brzegiem zatoki Valaoth. Teren był tutaj bardziej płaski, gdyż największe nierówności pokonali dzień wcześniej. Droga do Harpothu wiodła w dół po bardzo łagodnym zboczu wzniesienia.
Wieczór zbliżał się dużymi krokami, więc jeźdźcy postanowili rozbić obóz. W tym celu znaleźli dogodne miejsce osłonięte wysokimi krzewami i rozpalili ognisko. Daemar wyjął z juka jedną paczuszkę chleba fenthelowego, rozwinął i wyjął jedną kromkę. Przełamał ją na dwie części, z czego jedną włożył z powrotem do zawiniątka, a drugą zaczął jeść. Popił kilkoma solidnymi łykami wody ze skórzanej manierki i sięgnął po fajkę.
Po chwili, do rytmicznego grania świerszczy pośród traw Lomendoru, dołączyło pykanie fajki tworząc delikatną, wieczorną melodię. Olven siedział oparty o krzew i w zamyśleniu drążył wzrokiem płomień ogniska. Wyraźnie coś nie dawało mu spokoju. Jakaś niedopowiedziana myśl żądająca ujawnienia dręczyła umysł Strażnika Bramy.
-Dianfarocie...- zaczął niepewnie po chwili – Nim powrócę na Sormithiar, powinienem powiedzieć ci coś jeszcze...
-Słucham zatem. – beznamiętnie odparł starzec obserwujący od dłuższego czasu rozterki towarzysza.
-...Nastały bardzo dziwne czasy... Nieprzewidywalne... Jakby utraciły swój porządek... – mag potwierdzająco skinął głową, z wciąż tak samo obojętnym wyrazem twarzy. – Ma to swoją przyczynę. Otóż, nim wyruszyliśmy z Galedoru, powiedziałeś, że wszystko leży w rękach Unitora... To oczywiste, gdyż Pan Przeznaczenia zawsze opiekował się śmiertelnymi, ale... – tu nieco ściszył głos - ...ale teraz nie możesz liczyć na jego wsparcie... Unitor wraz z pozostałymi Eilorami toczy nieustanną walkę o utrzymanie Malgadora w magicznych pętach. Nie kontroluje losów świata. Teraz niczego nie można być pewnym...
-...Obawiałem się tego, jeszcze zanim sam mi o tym powiedziałeś... – odrzekł spokojnie. – Mimo to nie zamierzam rezygnować, gdyż, jak sam powiedziałeś, niczego nie można być pewnym. Wiele teraz zależy ode mnie, ale nie zamierzam działać sam, gdyż w pojedynkę łatwiej przeoczyć popełnione błędy, a na te nie możemy sobie pozwolić. Jeśli nieprzyjaciel przejrzy zamysły Eilorów, zapewne nigdy nie uda nam się odnaleźć kamienia... – westchnął. – Teraz najważniejsze to zebrać Radę!

Olven uśmiechnął się ponuro, ale nic nie odpowiedział. Noc była pochmurna. Księżyc z rzadka wyglądał zza grubej warstwy ciemnych chmur, powoli napływających ze wschodu. Zwiastowały one szybko zbliżający się początek chłodnego i ponurego Deszczownika.
Poranek był wyjątkowo nieprzyjemny. Daemara zbudziły krople deszczu, który nadszedł tuż po wzejściu słońca ponad zamgloną linię horyzontu.
Jechali w milczeniu po trawie obok szlaku, gdyż rozmokła ziemia na trakcie wcale nie ułatwiała koniom marszu. Około południa przekroczyli małe wzniesienie, a po jego drugiej stronie mogli już dostrzec w oddali drewnianą palisadę okalającą miasto rozchodzącą się nierówną linią po zboczach wzgórza.
Deszcz ustał i pojawiły się delikatne promienie słońca, którym udało się odszukać drogę pomiędzy wieloma warstwami gęstych chmur. Niestety przejaśnienie to nie trwało długo i wkrótce nadeszła ulewa w towarzystwie gromów i grzmotów.
Do Harpothu pozostało im nie więcej, jak trzy mile, zatem czas rozstania był coraz bliżej. Jeźdźcy przyspieszyli, by jak najszybciej dotrzeć do miasta. Pomimo iż było wczesne popołudnie, na Lomendorze panowały ciemności, jakby słońce już opuściło przestworza. Grube, czarne chmury szczelnie przesłaniały niebo, by rozświetlać okolicę tylko krótkimi błyskami piorunów. W ich blasku pojedynczo pojawiające się już drzewa i wysokie krzewy rozrzucały niewyraźne, postrzępione cienie, które zdawały się sięgać w kierunku podróżników, jakby chcąc ich pochwycić.
Gdy zbliżyli się do miasta, Olven zatrzymał konia i spojrzał na maga.
-A zatem Dianfarocie, tu nasze drogi się rozchodzą – rzekł do starca, który właśnie zatrzymał się obok niego. – Nie mogę dłużej ci towarzyszyć, choć wcale nie pogardziłbym taką możliwością.
Starzec delikatnie się uśmiechnął.
-Każdy z nas ma własne zadania do wypełnienia. Nie wiem co przyniesie przyszłość, ale czuję, że się jeszcze spotkamy przyjacielu.
-Będziemy z niecierpliwością oczekiwać twego przybycia, Dianfarocie. Teraz wszystko jest w twoich rękach...
To rzekłszy, czarny jeździec położył zaciśniętą pięść na piersi w pożegnalnym geście, spiął konia i pogalopował na północ w kierunku najwyższych gór, których szczyty ledwie przebijały się przez grube kłęby burzowych chmur. Daemar jeszcze przez chwilę podążał wzrokiem za jego ciemną sylwetką, dopóki całkiem nie znikła w mroku wieczora, a następnie ruszył w stronę drewnianej bramy Harpothu.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Isilas Oddech Lasu
Klanowy Mędrzec



Dołączył: 10 Lut 2006
Posty: 355
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: W pobliżu Drogi Mlecznej

PostWysłany: Pon 17:41, 30 Paź 2006 Powrót do góry

Mam to czytać Question No chyba nie Very Happy . Przeczytam jak będzie na papierze. Nie będę sobie oczu niszczył Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wulfgar
Klanowy Mędrzec



Dołączył: 10 Lut 2006
Posty: 453
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Midirhielm

PostWysłany: Pon 17:51, 30 Paź 2006 Powrót do góry

hehehe Issilias masz trochę raci oczy się zwęrzają wiecie i na starosc jest sę krótko widzem jak mój brat Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Orgrim
Mędrzec Imperium



Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 623
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: z Azaram

PostWysłany: Pon 23:18, 30 Paź 2006 Powrót do góry

heh... no spox
a tak na marginesie to tu na forum macie pod 20 późniejszych fragmentów z którymi moglibyście sie zapoznać... Razz


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Isilas Oddech Lasu
Klanowy Mędrzec



Dołączył: 10 Lut 2006
Posty: 355
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: W pobliżu Drogi Mlecznej

PostWysłany: Pon 23:37, 30 Paź 2006 Powrót do góry

Przepraszam Cię i bez urazy, ale ja tego czytać nie będę. Raczej nie przepadam za czytaniem na ekranie, ale za to na papierze czytam aż dużo Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Orgrim
Mędrzec Imperium



Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 623
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: z Azaram

PostWysłany: Pon 23:47, 30 Paź 2006 Powrót do góry

tamte fragmenty są dość krótkie (w porównaniu z tym na pewno) Wink

myślę że jeśli od tego by się tak szybko ślepło to ja miałbym już nie przymierzając jakieś 20 dioptrii Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Isilas Oddech Lasu
Klanowy Mędrzec



Dołączył: 10 Lut 2006
Posty: 355
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: W pobliżu Drogi Mlecznej

PostWysłany: Pon 23:53, 30 Paź 2006 Powrót do góry

Nie chodzi tu o slepniecie tylko o sama niewygode czytania Very Happy Po prostu preferuje czytanie na papierze. Na ekranie mi się o ciągnie w nieskończonośc, czytam długo i wszystko mi się szybka zaczyna nudzić. Żadnego twojego wragmentu nie doczytałbym nawet do połowy Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Orgrim
Mędrzec Imperium



Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 623
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: z Azaram

PostWysłany: Pon 23:58, 30 Paź 2006 Powrót do góry

Razz

ugryź się !! Razz


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Thornvall
Mędrzec Imperium



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 624
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Północne Krainy

PostWysłany: Nie 23:20, 05 Lis 2006 Powrót do góry

Zobaczyłem, przeraziłem się, ale wydrukowałem i przeczytałem Twisted Evil

Macie rację - czytanie na ekranie jest nużące dla wzroku, ale można sobie druknąć - mnie zajęło to 7 stron czcionką 8px...

---------------------------------------------------------------------------

Orgrimie - fragment jest jak zwykle napisany świetnym stylem Twoim stylem, choć (przynajmniej ja) rozpoznaję duże wpływy Tolkiena na Twoją twórczość Wink ale o tym później...
Co mnie nieco zdziwiło i mile zaskoczyło - rozpoczynasz ciekawą akcję już na samym początku powieści - nie wiem czy to dobrze, czy źle - jeśli utrzymasz tak wartki ciąg wydarzeń do końca, to powieść będzie wspaniała.
Może niektórzy odbiorą to inaczej, ale u Ciebie już pierwszy rozdział jest zaciekawieniem i uchyleniem rąbka tajemnicy, a nie jak w niektórych książkach przynudnym wstępem w akcję.

Teraz by nie było tak sielankowo kilka uwag Cool

#Widzę sporo podobieństw do twórczości Tolkiena np Twój Urior żywcem kojarzy mi się z Mordorem Wink; Malgador przypomina mi Melkora-Morgotha -twórcę i pana balroga Saurona (nawet imię na taką samą literę Very Happy)
Poza tym kilka chyba niezamierzonych podobieństw - np Taurani - nie napisałes jak wyglądają, ale w grze WoW jest rasa Taurenów Wink

#Nie jestem pewien czy tak samo odmieniałbym imię Olven. Napisałeś np.: ...- rzucił na Olvengo pytające spojrzenie... ja napisałbym Olvena, ale to kwestia teoretycznych rozważań Very Happy

#Napisałeś o klejnocie: Wielki Koliand (to chyba jego nazwa) dlaczego zatem później pojawia się: ...W Wojnie Jadu, w której Malgador powalił Złotego Smoka, wielki koliand błyszczał z rękojeści jego miecza z małej litery Wink

#I chyba mały błąd (z niedopatrzenia): w skupieniu obserwował w przygasający płomień w kominku - to w jest chyba dodane z rozpędu Wink

No to tyle moich uwag - na prawdę miło się czytało - mam nadzieją, ze przysłużyłem się wytępieniu kilku chochlików Wink
- Polecam innym metodę - wydrukować i przeczytać Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Orgrim
Mędrzec Imperium



Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 623
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: z Azaram

PostWysłany: Nie 23:47, 05 Lis 2006 Powrót do góry

Cytat:
Twój Urior żywcem kojarzy mi się z Mordorem ; Malgador przypomina mi Melkora-Morgotha -twórcę i pana balroga Saurona (nawet imię na taką samą literę )

hmm - tu nie mam zbyt wiele na obronę - Tolkien mnie inspirował od poczęcia... taki jest początek i tego nie zmienię...

Cytat:
Poza tym kilka chyba niezamierzonych podobieństw - np Taurani - nie napisałes jak wyglądają, ale w grze WoW jest rasa Taurenów

niezamierzone ale owszem - istniejące podobieństwo nazwy - "taurani" to potworki smoko-podobne będące dziełem Malgadora - mimo wszystko podobieństwo do nazewnictwa WoW'a niezamierzone...

Cytat:
Nie jestem pewien czy tak samo odmieniałbym imię Olven. Napisałeś np.: ...- rzucił na Olvengo pytające spojrzenie... ja napisałbym Olvena

owszem - mój błąd będący wynikiem niedopatrzenia (wcześniej to imię brzmiało Olove i jak widać nie wszędzie się właściwie zamieniło - poprawię)

Cytat:
Wielki Koliand (to chyba jego nazwa) dlaczego zatem później pojawia się: ...W Wojnie Jadu, w której Malgador powalił Złotego Smoka, wielki koliand błyszczał z rękojeści jego miecza z małej litery

niedopatrzenie...

ostatni błąd również jest efektem niedopatrzenia i nieuwagi przy przeglądaniu przerobionego tekstu

tak, czy siak - dziękuję Thornvallu za Twój poświęcony czas i za wychwycone błędy
na pewno je poprawię na miarę swoich możliwości Wink

no i zachęcam też innych do wytoczenia swojej krytyki Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
 
 
Regulamin