|
Autor |
Wiadomość |
Orgrim
Mędrzec Imperium
Dołączył: 16 Lut 2006
Posty: 623 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: z Azaram
|
Wysłany:
Nie 13:47, 06 Sie 2006 |
 |
(...)
„Obyś sczezł w ogniach Helkadoru, jeśli zaraz się stąd nie wyniesiesz!...” – pomyślał mag wyglądając ostrożnie przez szczelinę. Liczył, iż jest to tylko krótki postój w podróży, a nie jej koniec, jednak na razie nic nie wskazywało, by tak było faktycznie. Skrzydlak jak usiadł, tak siedział dalej i nawet nie sposób było stwierdzić, czy rzeczywiście odpoczywa, czy może czeka na odpowiedni moment do ataku. Daemar nie miał pojęcia, czy jego obecność w ogóle została wykryta, albowiem pozbawione oczu pyski tych stworów miały zawsze ten sam zimny, drapieżny wyraz - wyraz czyhającej dzikiej bestii.
Ostrożnie sprawdził, czy w pobliżu nie ma więcej podobnych stworzeń, ale odetchnął nie dostrzegłszy żadnego. Trzymając się poza zasięgiem wzroku Skrzydlaka zaczął przekradać się w głąb ruin. Nie było to jednak proste – gruz chrupał pod stopami, kamienie przewracały się i toczyły, wydawały zdecydowanie więcej hałasu, niż życzyłby sobie tego mag. Co chwilę zerkał, czy nie ściąga na siebie jego uwagi, ale na szczęście musiał być zbyt daleko.
Gdy znalazł się już w dosyć znacznej odległości od baszty nieco się uspokoił i ochłonął. Bezustannie dręczyły go myśli na temat stwora. Skąd mógł się wziąć w Qorionie i czego może szukać? Jeżeli tylko zrobił sobie postój, to gdzie zmierza dalej? W jego głowie rodziły się pytania, na które nie potrafił teraz znaleźć odpowiedzi. Bywało przed wiekami, że te skrzydlate gady spełniały funkcje posłańców między armiami kroczącymi pod sztandarem Urioru, jednak teraz nic takiego nie mogło mieć miejsca... Chyba, że... – Daemara przeszył dreszcz niepewności. - Chyba, że Urior już ruszył, ale wtedy może być już na wszystko zbyt późno...
Szedł tak rozmyślając, aż minąwszy kolejną obrośniętą mchem i porostami ścianę, poczuł mocny uścisk na ramieniu, a potężne szarpnięcie miotnęło nim w bok. Wpadł w ruiny niewielkiego pomieszczenia i byłby niechybnie wylądował na kamiennym rumowisku, gdyby nie podtrzymały go nieludzko silne ramiona krasnoluda. Thurgon przyparł do muru zdezorientowanego maga i zakrywając mu dłonią usta nakazał milczenie. Ukradkiem wyjrzał zza węgła, ogarnął wzrokiem zniszczone miasto, po czym szepnął do towarzysza.
-...Chędożony garagor. Jakże on się uchował? – spluną z niesmakiem. – Skąd taka duża bestia się tutaj wzięła? Możliwe to, żeby uciekł z Khargazoru?
-To raczej wątpliwe. – odmruknął Daemar strzepując z siebie mech. – Pewnie nie uciekłby sam. Poza tym wydaje mi się, że wraz ze zmierzchem ruszy dalej. To zapewne tylko przerwa w dłuższej podróży...
-Już ja mu ruszę... – zbulwersował się krasnolud. - ...Ruszę mu z karku ten rogaty łeb! Niech no tylko gadzina mi się w zasięgu młota znajdzie... Zaraz stare krzywdy rozliczymy.
-Thurgonie, myślę, że to odłożymy na inną okazję. Jeżeli on rzeczywiście wieczorem odleci, może nam utorować drogę...
-Jakże to? – zdziwił się brodacz.
-Ano tak. Erimowie bez wątpienia będą na nas czekać za murami. Ale gdy zobaczą Skrzydlaka pewnie i na niego zapolują. To twarda bestia, łatwo go nie ustrzelą, możliwe zatem, że ruszą za nim. Wówczas my pod osłoną zmroku będziemy mogli opuścić Qorion...
-...i daleko nie zajdziemy. – zadrwił Thurgon. – Myślę, że będą czekać, dopóki nie opuścimy miasta. A nad to, cóż nam zmrok da? Oni mają konie. I łuki! Nie zdołamy przebiec ani stu kroków... Równie dobrze możemy i teraz wyskoczyć za mur i spróbować szczęścia. Może przynajmniej ich zaskoczymy...
Mag zamyślił się. Usiadł na kamieniu i oparłszy głowę o ścianę milczał przez jakiś czas.
-Erimowie mają wzrok znakomity za dnia. – rzekł. - Noc nie jest ich sprzymierzeńcem, niech zatem będzie naszym. Gdy Skrzydlak będzie odlatywał, można pomóc im go zauważyć. Ponadto podziemia miasta winny prowadzić kanałami do rzeki, z której nurtem znacznie szybciej się stąd oddalimy. Pozostaje nam znaleźć coś, na czym popłyniemy i wierzyć, że plan się powiedzie...
Krasnolud wyraźnie się skrzywił słysząc o rzece i drodze wodnej, ale nic już nie mówił. Najwidoczniej zdawał sobie sprawę, że może to być jedyny sensowny sposób. Ruszyli w podziemia miasta, których część Thurgon już zdążył spamiętać, co zdecydowanie ułatwiało poszukiwania. W międzyczasie Daemar udał się na zewnętrzne mury, aby upewnić się o zasadności swych obaw, czyli o obecności przynajmniej trzech dziesiątek łowców na przedpolach miasta.
W końcu udało im się odnaleźć ujście kanałów, którymi ścieki z miasta trafiały do wyjątkowo w tej okolicy szerokiego koryta Itaby. Jej wartki nurt oraz kamieniste brzegi zdecydowanie utrudniały przebycie jej w poprzek, i w sumie uniemożliwiały dokonanie tego bez użycia jakiejś łodzi, bądź tratwy.
Krasnolud coraz bardziej nieufnie patrzył w kierunku opływającej miasto wody, jednak nie sprzeciwiał się Daemarowi. Skupił się na poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby pomóc im w realizacji tego - w jego rozeznaniu - samobójczego planu. Żadnych łodzi jednak, ani nawet ich wraków nigdzie nie sposób było znaleźć.
-To już wszystko... – prychnął Thurgon przyciągnąwszy do ujścia kanału kilka spróchniałych belek i desek owiniętych grubym kawałkiem liny. – Po mojemu już większe szanse mieć będziemy lecąc na dziko między Erimów. Może przynajmniej jakiegoś psu brata usieknę... Ale kończyć na dnie z rybkami mi się nie uśmiecha. To nie śmierć dla krasnoluda...
-Wierz mi, Thurgonie, to jedyna droga. – odparł Daemar układając kilka innych znalezionych kawałków drewna w prowizoryczną tratwę. – Tutaj albo padniemy z głodu, albo damy się ustrzelić. Rzeką mamy szansę się przedrzeć. I wykorzystamy ją. Musimy to wszystko powiązać razem. Najmocniej, jak to możliwe. Ta lina będzie idealna – rzekł wskazując na trzymany przez krasnoluda sznur. – Będziemy musieli przeprawić się przez Raudan, a to może nie być proste... Do wieczora mamy jeszcze nieco czasu. Wykorzystajmy go dobrze...
* * *
Wieczór nadchodził wielkimi krokami. Chmury na niebie ciemniały coraz bardziej, co zwiastowało nieuchronnie zbliżający się sprawdzian planu. Daemar siedzący na fragmencie muru i zapatrzony w bezmiar nieba ponad posępnym szkieletem baszty wciągnął głęboko powietrze. Słuchał wiatru, który wył opętańczo pośród pustych uliczek i zniszczonych budowli. Od dłuższego czasu jego myśli krążyły wokół skrytego we wnętrzu wieży gada. Te o skrzydlatych posłańcach noszących wieści pomiędzy armiami napawały go lękiem i obawami. Zastanawiał się, czy rzeczywiście mogło być już tak późno, ale zarazem nie potrafił dopuścić takich myśli do siebie. Czuł się bezradny i zagubiony.
Ocknął się z zadumy i jeszcze raz spojrzał w niebo zasnute grubą warstwą chmur, których szarość zdawała się złośliwie pogłębiać jego i tak już wyjątkowo ponury nastrój. Westchnął i stwierdziwszy, że czas się zbliża, ruszył do podziemi, gdzie krasnolud kończył wiązanie tratwy.
-Szybciej, Thurgonie! - rzucił krótko przybywszy do ujścia kanału. – Ściemnia się coraz bardziej. On też to musi wyczuwać. Myślę, że nie pozostało już wiele czasu.
-Jeszcze chwila... – mruknął krasnolud mocując się z końcówką grubej liny. - ...Jeszcze chwila i będzie gotowe. Nie wiem jednak ile to może wytrzymać!... – prychnął zacisnąwszy kolejny węzeł, mający utrzymywać mizerną konstrukcję.
-Wytrzyma wystarczająco długo. Ważne tylko, aby dało nam szansę odbicia od brzegu.
Thurgon zaparł się nogą o wystającą belkę i pociągnął koniec liny, aż zatrzeszczała. Zasupławszy ją starł z czoła krople potu i spojrzał na starca zaciskając dłoń na krwawiącej ranie po strzale, która najwidoczniej otworzyła się z nadmiernego wysiłku.
-Woda jest tym, z czym mój ród walczyć nie potrafi... Składam swe życie na twe słowa, magu. Oby Khazadar trzymał dziś pieczę nad nami...
Spojrzenie Daemara stało się twarde i zdecydowane. Podszedł bez słowa i położył na tratwie swój juk
-Kiedy wrócę, bądź gotów. Drugiej szansy mieć nie będziemy. – rzucił krótko, po czym zawrócił w głąb korytarza i zniknął w jego mroku.
-Już się nie mogę doczekać... – mruknął do siebie krasnolud - ...by umoczyć brodę w tej przeklętej rzece.
Powróciwszy na swój fragment muru, Daemar skupił wzrok na zniszczonej baszcie, w której gnieździł się Skrzydlak. Kiedy upewnił się, że jest tam nadal, wyjrzał ukradkiem na polanę przylegającą do starych fortyfikacji. Zdołał dostrzec kilkunastu jeźdźców, wciąż patrolujących okolicę w oczekiwaniu na ich próbę ucieczki. Tak, jak sądził – nie byłoby łatwo ich ominąć. Jeżeli w ogóle byłoby to możliwe.
Mrok gęstniał. Drobny, rzęsisty deszcz targany porywami zimnego wiatru był wyjątkowo dokuczliwy i sprawiał, iż Daemar zaczął się niecierpliwić. Naszły go obawy, że stwór wcale nie zechce odlecieć, a wtedy cały plan ucieczki wart był tyle, co dziura w bucie.
Wciąż czekał zapatrzony w pozostałości baszty i energicznie rozcierał zziębnięte dłonie, kiedy w końcu coś się poruszyło. Pomimo panującego mroku dostrzegł wynurzający się z ukrycia cień - czarniejszy, niż pozostałe - wpełzający po murze na jej szczyt. Tam przeciągnął się eksponując przy tym potężne skrzydła, po czym na chwilę zastygł w bezruchu. Daemar, który stracił już nadzieję, że ta chwila nadejdzie, teraz wstrzymał oddech i wpatrzony w wielkiego gada wierzył, że to nie on zwrócił jego uwagę. Stwór najwyraźniej wyczuł obecność erimów za murami, bowiem po chwili nasłuchiwania ponownie się wyprężył i ustawił do startu. Zeskoczył ze szczytu i spikowawszy w dół złapał w skrzydła wiatr i skierował się ku górze wydając z siebie przy tym potworny, piszczący wrzask. Kołując nad miastem nabrał wysokości i obrał właściwy dla siebie kierunek lotu...
-Na wschód?! – wyszeptał do siebie zaskoczony mag. – Tylko nie na wschód! Gdzież cię niesie, pokrako?
Jakże wielkie było zaskoczenie maga, gdy okazało się, że stwór mający odciągnąć od nich pościg, zmierza w tę samą stronę co oni. Teraz jednak nie mogło być już odwrotu. Daemar uniósł w górę kostur, by po chwili pośród chmur rozpętała się prawdziwa kanonada piorunów. Błysk za błyskiem rozświetlały niebo odkrywając przed oczami erimów czarną sylwetkę latającego gada.
Uszu maga doszły zza murów jakieś krzyki, nawoływania, pierwsze strzały przeszyły powietrze. Odpowiedź Skrzydlaka była szybka i niespodziewana – z wrzaskiem zanurkował w kierunku polany, a po chwili powrócił w przestworza, trzymając szamoczącego się łowcę w swych szponach.
Daemar nie zdążył poznać dalszego losu nieszczęśnika, bowiem był już w drodze do kanałów. Potężne zaklęcie kosztowało go wiele siły, przez co słaniał się na nogach, ale czas naglił. Nie potrwa zbyt długo, zanim erimowie ustrzelą gada i powrócą pod mury, zatem trzeba wykorzystać każdą chwilę. Zbiegł po schodach, nieomal tracąc równowagę, minął kilka korytarzy i zbliżywszy się do ujścia kanału wysapał.
-Ruszajmy!...
Krasnolud pchnął improwizowaną tratwę na wodę, po czym się na nią wdrapał. Konstrukcja przypominająca bardziej dryfujące kawałki rozbitego okrętu przechyliła się pod jego ciężarem i zanurzyła, niemniej jednak zdawała się spełniać swoją rolę. Daemar wskoczył w sięgający kolan muł przy brzegu i dobrnął do tratwy, na którą towarzysz pomógł mu wejść.
-Miejmy nadzieję, że ta rzeka nie będzie naszą ostatnią drogą, magu... – skrzywił się krasnolud odpychając tyczką wehikuł od brzegu. – To nie jest miejsce dla Khazadarowego syna.
Opuścili małą zatoczkę, by dać się ponieść bystremu nurtowi Itaby. Obaj podróżnicy przywarli płasko do pokładu i w milczeniu obserwowali oddalające się ruiny erimskiego miasta.
Wszystko zdawało się iść dobrze. Nigdzie nie widzieli żadnych łowców, nie słyszeli okrzyków, żadna strzała nie pofrunęła w ich kierunku...
-Chyba się udało... – Thurgon uniósł głowę ponad belkę, za którą leżał.
-Jeszcze nie czas na radość. Nie przypuszczałem, że Skrzydlak może lecieć tam, gdzie my. Jeszcze możemy erimów spotkać...
-Tam, gdzie my? Na wschód, znaczy? – zamrugał zdziwiony krasnolud. – Po cóż ta poczwara może pchać się na człowiecze ziemie?
-Także chciałbym to wiedzieć, ale teraz zamilcz, Thurgonie. Qertańczycy wciąż mogą mieć baczenie na rzekę, zatem nie dajmy się teraz ustrzelić...
Tratewka nabierała prędkości. Stare liny wiążące całe zebrane drewno trzeszczały, próbując utrzymać wszystko razem. Mag obserwujący ostrożnie las na prawym brzegu dostrzegł nieco dalej zniżającego lot Skrzydlaka. Leciał chwiejnie i chaotycznie. Spadał. Daemar wytężył wzrok, by pośród dogasających błyskawic dostrzec tkwiące w jego ciele strzały. Po chwili zniknął między łysawymi koronami drzew, by wydać swój ostatni ryk.
-Już go ubili. – mruknął do towarzysza nie odrywając wzroku od brzegu. – Teraz się przekonamy, ile mamy szczęścia...
Ledwie skończył mówić, gdy w belce obok utkwił z hukiem grot strzały. Obaj podskoczyli kompletnie zaskoczeni tak szybkim wykryciem.
-No i już wszystko wiemy. – parsknął Thurgon. – Na szczęście lepiej nie liczmy!
Z lasu dobiegały coraz liczniejsze krzyki, posypało się więcej strzał mniej, lub bardziej celnych. W zapadającej nocy coraz trudniej było dostrzec kryjących się między drzewami łuczników, podobnie jednak, jak samą tratwę.
Brzegi powoli zmieniały się w skalne zbocza wznoszące się coraz wyżej ponad powierzchnię wody, aż przerodziły się w dosyć głęboki i wąski wąwóz. Ostrzał słabł, aż w końcu całkiem ustał, jednak pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Pośród pieniących się i rozbijających o brzegi fal, coraz częściej wyrastały kamienie i głazy mogące roztrzaskać w drzazgi całą wątłą tratewkę. Coraz głośniejszy ryk spienionej wody nie pozostawiał złudzeń – dotarli do Raudanu.
-Niech mnie młoty Wielkiej Kuźni dosięgną, jeśli wyjdziemy z tego cało... – jęknął Thurgon, gdy jedna z beczek tworzących tratwę rozbiła się o sterczący z dna kamień.
-Łap linę! – krzyknął mag. – Trzeba ją naprężyć, inaczej zaraz wszystko się rozpadnie!
Kolejne fale miotały nimi na wszystkie strony, to wyrzucając w górę, to ściągając w dół i obijając o wszelakie mniejsze, bądź większe skały. Rozpaczliwa walka o utrzymanie konstrukcji w całości przynosiła raczej mizerne rezultaty, gdyż spróchniałe drewno łatwo ustępowało w zetknięciu z wypełniającymi koryto Itaby skalnymi tworami. Rozpadały się kolejne beczki, łamały deski, belki szły w drzazgi, a lina jęczała szarpana zawzięcie przez próbującego ratować wyprawę Thurgona.
Wreszcie i ona ustąpiła przy kolejnym zderzeniu. Wstrząs cisnął uparcie trzymającego linę krasnoluda do wody. Tratwa zaczęła się rozpadać. Daemarowi udało się jakoś utrzymać na rozpływającej się stercie drewna, powstrzymywanej tylko przez kilka mniejszych sznurów, dalej wleczonej przez nieubłagany nurt rzeki.
-Thurgonie! – krzyknął mag rozpaczliwie poszukując wzrokiem towarzysza. – Thurgooonie!...
Po krasnoludzie nie było śladu. Nigdzie pośród spienionych fal i fragmentów tratwy nie widział nic, co mogłoby mu pomóc go odnaleźć. Wiedział, że dzieci Khazadara, w przeciwieństwie do pozostałych rodów, nie potrafią utrzymywać się na powierzchni wody, ale wciąż miał nadzieję, że go znajdzie. Niestety na próżno.
Kolejne zderzenie z kamienną przeszkodą przypomniało mu o sytuacji w jakiej się znalazł. Podniósł się i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. Szum wody przeszyły magiczne echa szeptanych słów, a kiedy dłoń zacisnęła się w pięść, wszystkie rozproszone elementy tratwy zgromadziły się wokół niego. Przywarły do siebie złączone potężną siłą i utworzyły coś na kształt małej wysepki z pojedynczych fragmentów drewna, którą powoli oplatały wijące się niczym węże sznury. Wraz z najgrubszą liną oplątującą dziwny wehikuł, z wody wyłoniła się postać Thurgona, wczepiona w nią obiema rękami. Jego twarz oklejona długimi, ociekającymi wodą włosami była blada, a oczy przerażone i wybałuszone. Na szczęście jednak żył! Wykaszlał z płuc morze wody, kiedy znalazł się na powierzchni, i ciężko dysząc, tudzież przeklinając wdrapał się na pozostałości tratwy utrzymywane tylko dzięki sile zaklęć.
-Niech mnie... własna broda zdusi... – wychrypiał z trudem łapiąc oddech. – Chyba... straciłem swój młot...
-Ale życie uchowałeś. – odrzekł Daemar wciąż skoncentrowany na utrzymywaniu w całości drewnianej wysepki. – Nie broń zwycięża wroga, tylko ten, kto nią włada...
-Dla krasnoluda jego broń jest jego życiem. – zrzędził Thurgon odgarniając z twarzy mokre włosy. – Jest dziedzictwem, pracą i obroną...
-Skoro tak, to wskakuj z powrotem jej szukać. Więcej wart jest krasnolud bez broni, czy broń bez krasnoluda?...
Zapadło milczenie. Widocznie argument Daemara był wystarczający. Skonsternowany i nadąsany Thurgon przez chwilę próbował coś odpowiedzieć, ale widocznie nic nie przyszło mu do głowy, wobec czego zajął się wytrzepywaniem wody z uszu i czochraniem brody.
-Wygląda na to, że nam się udało – rzekł mag po chwili. – Woda się uspokaja... Przebyliśmy Raudan...
* * * |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
 |
 |
|
 |
Thornvall
Mędrzec Imperium
Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 624 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: Północne Krainy
|
Wysłany:
Pią 20:34, 11 Sie 2006 |
 |
Dobrze Orgrimie - pomysł ucieczki całkiem ciekawy, zwroty akcji i plany bohaterom się krzyżują - jak w życiu .
Widzę tu jednak parę nieścisłości.
Daemar najpierw bał się o życie by skrzydlak nie zorientował sie gdzie mag się znajduje, a później po chwili czekania postanawia odejść. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że stwór ten widać był dość rzadko spotykany i mało lubiany – więc nawet bardziej niż większość dzikich zwierząt powinien być czujny i nawet gdyby odpoczywał... (próbowałeś kiedyś podejść śpiącego zdziczałego kota? - skoczy do góry na metr jak opętany ). W dodatku stwór ten est ślepy (jeśli dobrze zrozumiałem) - więc inne zmysły powinien mieć wyostrzone...
Teraz druga sprawa mag był osłabiony rzuceniem potężnego czaru (pioruny) i słaniał się na nogach, ale później mimo wcześniejszego wyczerpania oraz zmęczenia walką z rzeką, rzuca czar, który łączy na nowo tratwę, wydostaje krasnoluda z wody - też pewnie nieco wyczerpujący. Chwilę później jednak rozmawia bez jakichkolwiek oznak zmęczenia.
Może sie czepiam - ale to mi sie w oczy nieco rzuciło. Poza tym całkiem niezły fragment  |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
 |
 |
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001/3 phpBB Group :: FI Theme ::
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
|
|
|